ME siatkarzy. Pokonać Włochów, zagrać w finale

Od blisko dekady Polacy nie umieją pokonać Włochów w ważnym meczu prestiżowej imprezy. Jeśli w sobotę wreszcie zdołają, w niedzielnym finale mistrzostw Europy będą bronić tytułu. A nasza siatkówka przeżyje rok, jakiego jeszcze nie było. Relacja ZCzuba i na żywo z półfinału od 15 w Sport.pl

Dyskutuj z ludźmi, nie z nickami. Nie bądź anonimowy na Facebook.com/Sportpl ?

Przegrywali nasi z Italią w turnieju finałowym Ligi Światowej (2011), na igrzyskach olimpijskich (2008) i mistrzostwach kontynentu (2005, 2007). Żeby wyłowić z pamięci ostatnie istotne zwycięstwo, musimy się cofnąć do argentyńskiego mundialu w 2002 r.

Czyli do zupełnie innej ery w polskiej siatkówce. Ery naznaczonej jeszcze głębokimi kompleksami i onieśmieleniem w zetknięciu ze ścisłą czołówką, spowodowanymi ponurą, pełną klęsk dekadą kończącą poprzednie stulecie. Kiedy po tamtym sensacyjnym triumfie w Santa Fe - Włosi bronili wówczas tytułu! - rozochocony siatkarz Dawid Murek wypalił, że celuje w złoto, zebrał burę od selekcjonera Waldemara Wspaniałego. Bo po co wywierać presję na drużynie, która nigdy niczego nie wygrała?

To już prehistoria, dziś nasi siatkarze ujmują wiarą w siebie. Po ćwierćfinale ze Słowacją rozgrywający Łukasz Żygadło przywoływał słowa Nikoli Grbicia, swojego byłego - wybitnego - klubowego kolegi z Trento, który mawiał, że woli rywali silnych od słabych oraz woli mecze o wielką stawkę od tych o małą stawkę, bo tylko wtedy krańcowo się mobilizuje. Żygadło przyznał też, że Słowacy okazali się niedojrzali i psychicznie chwiejni jak Argentyńczycy pokonani w lipcowym turnieju finałowym LŚ - ugięły się pod nimi kolana, gdy poczuli ciężar walki o medale.

Polacy w starciach ze średniakami, nawet średniakami o sporych aspiracjach, reagują inaczej. Jak faworyci. Nie upadają przygnieceni okresami fatalnej gry, wychodzą z poważnych tarapatów (wygrali seta, w którym Czesi prowadzili 20:14!), szczególną staranność i koncentrację wkładają w najważniejsze akcje. Dlatego

znów są w półfinale.

W półfinale wreszcie obsadzonym mocarzami. Dwie poprzednie edycje ME kończyły się sensacjami o bezprecedensowej skali, a na podium się kotłowało - najpierw złoto zdobyli Hiszpanie, którzy siatkówkę traktują mniej poważnie niż hokej na wrotkach, a do czwartego miejsca doskoczyli dopiero uczący się tej dyscypliny Finowie; potem w finale mierzyli się zdziesiątkowani Polacy z pozbawionymi obu czołowych rozgrywających Francuzami.

Teraz silni odzyskują pion. O medale biją się Rosja, Serbia i Włochy, czyli najbardziej utytułowane reprezentacje kontynentu w minionych kilkunastu latach, oraz broniąca tytułu Polska, czyli potęga wschodząca.

Półfinałowi przeciwnicy biało-czerwonych zajmują pozycję szczególną. Choć utracili imperialną pozycję z lat 90. (wygrywali trzy kolejne mundiale), to pochodzą z kraju w świecie siatkówki nadal centralnego. Tamtejsza liga przypomina trochę Dolinę Krzemową - ściągała do siebie wszystkie wybitne postaci tego sportu, wynalazła technologię czyniącą grę bardziej wyrafinowaną (dzięki analizie taktycznej opartej na danych zbieranych w programie DataVolley), teraz z jej dorobku korzysta cały kontynent. Włosi wyeksportowali lub wyedukowali tylu trenerów, że wystarcza ich dla wielu uczestników kilku ostatnich ME - to właśnie im sensacyjne sukcesy zawdzięczają Hiszpanie i Finowie, to oni stoją za postępami Słowaków; niedawno nie oparli im się nawet mający własne wspaniałe tradycje Rosjanie.

My, Polacy, czerpiemy z ich dorobku od trzech selekcjonerskich kadencji. Z fantastycznym skutkiem. W 2006 r. Raul Lozano dał nam pierwszy medal mundialu od 32 lat. W 2009 r. Daniel Castellani dał nam pierwsze w ogóle złoto ME. Wreszcie w roku bieżącym pierwszy medal w Lidze Światowej dał nam Andrea Anastasi.

Ten ostatni to klasyczny przedstawiciel włoskiej myśli szkoleniowej - błyskotliwy strateg, który intensywnie główkuje, jak w trakcie meczu ukrywać wady swojej drużyny. Bo o jej licznych wadach otwarcie mówi. A zaraz potem dodaje, że "w siatkówkę na szczęście nie trzeba grać perfekcyjnie, by zwyciężać". Na ME każdego dnia przekonujemy się, że ma rację. W ćwierćfinale Polacy jako jedyni nie oddali seta, choć na Słowację nacierali z nieuzbrojonym atakującym, zbijającym z zawstydzającą 26-procentową skutecznością.

Włosi też nie uprawiają siatkówki bez skazy. Wściekali się, gdy w pierwszej rundzie przegrali z Francuzami pomimo prowadzenia 2:0, i martwili się po ćwierćfinale, że niepotrzebnie trwonią energię - Finlandia urwała im seta.

Nie czują się już wielcy,

ale chcą utraconą wielkość odzyskać. Poprzednie ME wspominają jak koszmar, zajęli na nich miejsce dziesiąte - najniższe po 1975 r.

Oni żyją z resztą świata w symbiozie - dzielą się know-how, w zamian korzystając z dobrych genów. Połowę podstawowej szóstki tworzą potomkowie imigrantów, którzy kiedyś współtworzyli potęgę włoskiej siatkówki. Rozgrywa Dragan Travica - syn znakomitego gracza i trenera Ljubomira, urodzony w należącym jeszcze do Jugosławii Zagrzebiu; do Italii przyleciał, gdy miał 20 dni. Atakuje Michal Łasko - urodzony we Wrocławiu syn Lecha, naszego mistrza olimpijskiego z Montrealu. Przyjmuje Ivan Zaytsev - urodzony we włoskim Spoleto syn legendarnego rozgrywającego Wiaczesława Zajcewa, który wtedy w Montrealu zdobył srebro, bo drużyna ZSRR nie sprostała gigantom trenera Huberta Wagnera.

Cała trójka pielęgnuje związki z ojczyzną rodziców. Travica szlifuje język i zajada się przyrządzanymi przez ciocię chorwackimi przysmakami; Łasko przekonuje, że siatkarzem czuje się włoskim, ale generalnie - Polakiem; Zaytsev twierdzi, że mentalnie uważa się Rosjanina ("Ja np. chciałbym się już ożenić, a 22-latkowie z Italii wolą mieszkać z rodzicami"). Ale też wszyscy śpiewają włoski hymn, myślą po włosku, pomimo posiadania dwóch paszportów nie mieli dylematów, dla kogo grać. I stanowią o sile kadry - wraz z kapitanem Cristianem Savanim oraz 36-letnim środkowym Luigim Mastrangelo, ostatnim w niej złotym medaliście ME z 1999 roku, które wygrał pod dowództwem Anastasiego.

Ten ostatni poprowadził do tytułu także Hiszpanów, więc jeśli wypchnie na podium jeszcze Polaków, zostanie pierwszym w historii trenerem, który wziął medale z trzema różnymi reprezentacjami. O złoto będzie niesłychanie ciężko, nawet sam Anastasi powtarza, że na naszym kontynencie nie widzi dla Rosjan żadnej konkurencji. Ale jeśli Polacy znów dostosują poziom do klasy rywala i wzniosą się wyżej niż w meczach poprzednich, o srebrze lub brązie mogą marzyć śmiało.

A nasz włoski selekcjoner może ustanowić jeszcze jeden rekord - nasz, wewnętrznie polski. Sprawić, że biało-czerwona reprezentacja, wystrojona już w medale w lipcowym finale LŚ, po raz pierwszy w ciągu jednego roku wskoczy na podium aż dwukrotnie.

Mecz Polska - Włochy w sobotę o godz. 15, Rosja - Serbia o 18. Spotkanie o 3. miejsce w niedzielę o 15, finał o 18.

Gwiazdy PlusLigi trenowały bez koszulek [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.