Bosek: Sukces Lozano jak sukces Wagnera

- Kto mówi, że srebro mundialu to przypadek, nie ma racji. Niech znajdzie inną drużynę, która potrafi wygrać 14 międzynarodowych meczów z rzędu. Ale najbliższych lat nie wolno zmarnować, bo wyjedzie Lozano i wrócimy do przeciętności - mówi Ryszard Bosek, legenda polskiej siatkówki.

Rafał Stec: Jestem dziwnie spokojny, że porażka z USA to po prostu wpadka, bo polscy siatkarze osiągnęli pewien pułap - wysoki pułap - i są w stanie szybko nań wrócić. Powrót do czasów, gdy przegrywali seryjnie decydujące mecze, wydaje mi się niemożliwy.

Ryszard Bosek: Zgadzam się całkowicie. Impreza w Spodku to porażka, ale tylko w pewnym sensie - dla samych zawodników, którzy bardzo chcieli pokazać, że są wicemistrzami świata. Generalnie jednak stało się coś, co w turniejach po prostu się zdarza. Jak przegrasz jeden niezwykle ważny mecz, to później przegrywasz następny.

Jeśli to ma być kolejna wielka drużyna naszej siatkówki, co łączy ją z legendarną grupą Huberta Wagnera, z którą w latach 70. zdobywał pan złoto mundialu i olimpijskie?

- Tak jak oni przez ostatnie lata, tak my już za czasów trenera Tadeusza Szlagora byliśmy uważani za bardzo dobrych zawodników, którzy nie mają wyników. Bardzo dobrych, bo nic nie dzieje się z przypadku, nowy trener - czy Wagner, czy Lozano - nie jest w stanie strzelić z palca i zdobyć medal mistrzostw świata. Robota poprzedników w obu przypadkach przyniosła rezultat. Pracę podstawową wykonał wtedy Szlagor, który godzinami uczył nas techniki, ale był słabszy w psychologii. Potem przyszedł Wagner - na trenera się już wyuczył, a ponieważ wszystkich nas znał, bo wcześniej razem graliśmy w kadrze, wiedział, że nasza psychika potrzebuje kopa. Że wszyscy potrzebujemy potwierdzić na boisku to, co wszyscy wiedzą, czyli naszą klasę.

Teraz jest podobnie, a kto mówi, że srebro MŚ to przypadek, nie ma racji. Niech znajdzie inną drużynę, która potrafi wygrać 14 międzynarodowych meczów z rzędu. Nie tylko w siatkówce. Kiedy przyszedł Lozano, zawiązała się chęć zrobienia wyniku. Wszyscy powiesili sobie gdzieś daleko kartkę z ambitnym celem i do niej dążą. Tak było też z grupą Wagnera. I nieważne, czy wszyscy się kochają, czy wręcz przeciwnie. Liczy się wspólny cel. Sukces Argentyńczyka przypomina trochę sukces Wagnera - przekonał zawodników do wspólnego celu, do ciężkiej pracy.

Dlaczego akurat jemu się udało? Co ma on, a nie mieli tego poprzednicy, w tym pan?

- Warsztat to jedno. Pomogło mu też, że jest obcokrajowcem. W zeszłym roku zamknął się wraz z drużyną w kokonie i nie dopuścił do niej nikogo z zewnątrz. Mój błąd jako selekcjonera tkwił także w tym, że ja się nie zamknąłem. Działacze mieli za duży wpływ na kadrę...

...kto i jaki?

- Siatkówka jest w takim punkcie, że nie chcę wkładać palca między drzwi. Musiałbym pluć nazwiskami obecnych PZPS-owskich przywódców. Lozano był obcy, więc jego reguły gry, nawet jeśli odbiegały od naszych przyzwyczajeń, łatwiej przyszło zaakceptować i zawodnikom, i działaczom. Zamknął kadrę przed światem i zbudował zwartą grupę - trochę sektę, trochę oblężoną twierdzę.

Pan jako selekcjoner deklarował, że chce siatkarzy traktować jak dorosłych ludzi i profesjonalistów, którzy powinni wiedzieć, co robić, aby osiągnąć sukces. Nie chciał pan stać nad nimi z batem. Lozano tego bata używa, organizuje im cały czas, wprowadza ścisły regulamin, prowadzi ich za rękę.

- Nie do końca, bo daje im wolne, mówi: "Trzy razy pójdziecie na siłownię zrobić to i to", a oni słuchają. Za moich czasów słuchało dwóch, może trzech. Tutaj znów trzeba przyznać: jemu się udało, poprzednikom nie. Inna sprawa, że dostał zwyczajnie szersze kompetencje. Egzekwuje kary. U mnie też był regulamin, ale jak zabrałem zawodnikom pieniądze, to ktoś im oddał. Moja zasada brzmiała: "Jeśli się upijecie, zabieram wszystko". Niestety, popełniłem błąd: zaufałem związkowi, nie spisałem wszystkiego na papierze, sądząc, że umowa na gębę - jak to w prawie - jest równa umowie zapisanej. Niestety, w momencie konfliktu ludzie z PZPS-u wyrzekli się umowy.

Ja zabiegałem o poparcie w zarządzie, Raul nie zabiega i nigdy nie zabiegał. Może dlatego, że wiedział, co się może zdarzyć, i chciał wyizolować reprezentację.

Ale pan, niezależnie od wpływów działaczy, chciał jednak budować raczej partnerskie stosunki z graczami, co wydaje się zresztą bardziej przystaje do naszych czasów. Tymczasem to koncepcja Lozano - skoszarować zespół i kazać mu maszerować od świtu do nocy - okazała się słuszna. A przecież było ryzyko, że się zbuntują.

- Takie teorie się sprawdzają, dopóki wygrywasz. Przychodzą niepowodzenia, pojawia się kłopot, bo odpowiedzialność nie dzieli się po równo. Ona w całości spada na trenera. Dlatego ważne, że Raul nade wszystko jest świetnym fachowcem. Jego dryl musi być poparty wiedzą i kompetencjami. Ja rzeczywiście byłem za miękki, zawierzyłem zbytnio ludziom. Za mało rozmawiałem z zawodnikami, sądząc, że pewne rzeczy, dla mnie oczywiste, wiedzą. Nie wiedzieli.

Teraz wiedzą, kadrowiczów i selekcjonera chyba po raz pierwszy od lat scaliła odpowiednia chemia...

- Podejrzewam, że starsi zawodnicy powiedzieli sobie: "Musimy zawierzyć temu człowiekowi, bo co chwilę będzie przychodził następny i nie osiągniemy nic. Zmobilizowali się, a Lozano potrafi z nimi rozmawiać. To jego wielki plus. Zresztą starsi zawodnicy, jak Gruszka, Świderski czy Zagumny, grali w Serie A i tamtejszą szkołę rozumieją. Oni objęli przywództwo w grupie. Nasz system jest bardziej liberalny, obciąża całą grupę. We Włoszech kary za pewne przewinienia są oczywiste, a jak trener próbuje wprowadzić je u nas, wyrzucają go z klubu. Powiem szczerze, że i dla mnie niektóre z nich są infantylne i jako zawodnik bym sobie na nie pozwolił.

To w drużynie Lozano by pan nie grał...

- Oczywiście, że nie. Jestem bardziej demokratą, nie lubię sekciarstwa grupy, choć wiem, że na zespół może to dobrze wpływać. W naszej kadrze teraz zawsze wszyscy są w formie i zdrowi, nawet jak nikt nie jest w formie i zdrowy. Na zewnątrz nic się nie wydobywa. Wracając do historycznych porównań - obecna sytuacja przypomina tę z ery Wagnera, z tym że w kadrze sprzed lat było więcej demokracji.

U legendarnego "Kata" więcej demokracji?!

- Tak. Ja niektórych dzisiejszych zasad bym nie zniósł. Mówię o moim osobistym punkcie widzenia - jednego z najlepszych na świecie graczy, odpowiedzialnego i świadomego swoich obowiązków. Pewne rzeczy dotykałyby mnie mocno.

Upieram się, że to był pana błąd. Chciał pan widzieć w każdym zawodniku ten sam ludzki typ, jaki pan reprezentuje...

- Dzisiaj pewnie bym różne sprawy wyeliminował, ale generalnie jestem zwolennikiem wychowania, nie tresowania. Dlatego lepszy dla tych ludzi jest Raul. Zresztą na początku opowiadałem mu o moich doświadczeniach i błędach, bo wiem, że przegrałem ze swoim charakterem. Argentyńczyk ma inny, umiał zebrać ich do kupy, choć nie podejrzewam, żeby jego grupa była wewnątrz w pełni kompatybilna i przyjacielska. Ale nie o to chodzi. To jak z jednostką komandosów - nie muszą się lubić, tylko współdziałać, żeby ujść z życiem. Wracając do porównań - ja być może dlatego musiałem odejść, że byłem zbyt liberalny, ale przede wszystkim w stosunku do działaczy.

Tylko do działaczy? Słyszałem o incydencie z wyjazdu do Bułgarii, kiedy jeden z siatkarzy, który już dawno nie gra w kadrze, pomylił numery, zadzwonił do pana pokoju i pyta: "No i co z tą flaszką?". Pan odpowiedział, że może flaszkę przynieść, ale następnego dnia nie będzie go w kadrze. Co z nim pan zrobił?

- Zabrałem mu wszystkie pieniądze, jakie mogłem. Wszystkie możliwe premie. Ale opowiem inną historię. W Brazylii przed meczem upiła mi się część zawodników. Mówię do nich: "Wybierajcie, mam wam zabrać pieniądze czy zawołać dziennikarzy?". Nie zgodziłem się na żadne pertraktacje. Zadzwoniłem do ówczesnego prezesa Biesiady spytać, czy mogę karać finansowo. Powiedział, że tak, ale mnie oszukał. Potem się wyparł, a członek zarządu oskarżał mnie, że te pieniądze ukradłem... Dzisiaj już takie historie się nie zdarzają.

Dla mnie najlepszym dowodem na to, że Lozano do graczy trafił, jest przemiana Zagumnego...

- On dojrzał, stał się mniej konfliktowy, Raul dał mu ogromny kredyt zaufania, a nie dałem mu go ani ja, ani nawet Ireneusz Mazur, który go wychował. Argentyńczyk zlecił Pawłowi specjalny cykl przygotowań, pozwolił trenować mniej. Mnie zabrakło wizji, myślałem, że jak będzie umierał z wysiłku, to się go zmieni. Wychodziłem z założenia, że wszyscy muszą być świetnie przygotowani, bo mistrzostwo świata zdobywa się po długim turnieju. Za mojej kadencji to Zagumny jeszcze nawet grał, ale później co chwilę eliminowała go kontuzja. Dopiero Raul to zmienił i ma jednego z najlepszych rozgrywających świata, który patrzy na trenera i generalnie sam dyryguje drużyną. No i potrafi podporządkować sobie ludzi.

Co zrobić, żeby nie zmarnować tego niesamowitego okresu, jaki przeżywa siatkówka?

- Pewne rzeczy idą w dobrym kierunku. Powstała kadra B, selekcjoner zgodnie z włoskim systemem ma wpływ na reprezentacje we wszystkich kategoriach, młodzi zdolni w typie Kurka są powoli wprowadzani do dorosłej kadry, bardzo mi się podoba, że trenerem juniorów został Staszek Gościniak, bo uważam, że młodzież powinni uczyć bardzo doświadczeni zawodnicy. Jednak musimy szkolić nie tylko zawodników, ale i trenerów. Nie przeszkadza mi import obcokrajowców - jeśli są lepsi, niech przyjeżdżają, ale chciałbym, żebyśmy to my za parę lat eksportowali szkoleniowców. Bo jeśli dziś polski trener nie umie, to nie jego wina, ale szefów PZPS. Pierwsze próby już są, robi się jakieś konsultacje, wykładał u nas Julio Velasco...

Chodzi i o kontakty z zagranicą, i między sobą?

- Włosi przechodzą pełno różnych kursów, spotykają się w swoich regionach i ciągle dyskutują. Pamięta pan mistrzostwa Europy w Rzymie? Aż się tłoczyło od trenerów, którzy przyjechali na kurs. I nie chodzi o egzaminy, tylko o wymianę myśli. Samemu się nie wymyśli, w tej pracy musi być debata, konfrontacja z pomysłami innych. Wczoraj rozmawiałem z trenerem włoskiego Cuneo - Silvano Prandim, który poszedł na trening Polaków. Opowiada mi: "Widzę proste ćwiczenie - dwóch zagrywa, dwóch przyjmuje. Niby nic, ale nagle objawienie. Raul stoi z gwizdkiem i gwiżdże przed każdą zagrywką! Tego normalnie się nie robi, ale zauważyłem, że oni mniej psują. Bo gwizdek daje koncentrację jak na meczu". I to mówi jeden z najlepszych włoskich trenerów. Prosta rzecz, ale niesamowicie istotna. Przecież na tym poziomie wytrenowania mówimy o tym, aby zapobiec jednej wpadce serwisowej na mecz więcej, która decyduje o wyniku. Tu nie chodzi o wielką taktykę, ale o drobiazg, na który sam nie wpadł, a teraz użyje go do udoskonalenia swoich treningów, a potem Raul pójdzie na jego trening i zobaczy, że ktoś robi wykrok w prawo. Mówimy o detalach, których przeciętny człowiek nie zauważy, dla niego wszyscy robią to samo. Włosi oczywiście nie zdradzają sobie najgłębszych sekretów, ale uczą się od siebie wiele.

Nasi trenerzy nie rozmawiają?

- Na pewno nie zdarza się tak, że się spotyka trzech ludzi i się kłócą się o siatkówkę. To jest ten problem komunikacji. Włosi debatują do północy. Zostali trenerami, bo są maniakami. I są otwarci na nowe, chcą poszerzać wiedzę. Polacy tego głodu nie mają - we Włoszech musiałem siedzieć godzinami i opowiadać, jak pracowaliśmy z Wagnerem i przed Wagnerem. Chcieli wiedzieć wszystko. U nas opowiadać nie muszę. To trzeba zmienić. Może jak się zorganizuje kursy co dwa tygodnie, jak we Włoszech, to trenerzy zaczną rozmawiać. I narodzi się nasz własny styl. Kiedyś w NRD wymyślili wysoką wystawę - tak wysoką, że piłka znikała - i przez kilka lat wygrywali wszystko. Tylko oni potrafili z tego atakować, a nikt nie umiał blokować. Teraz Brazylijczycy wpadli na pomysł, aby rzucać płaską, szybką piłkę. I też wygrywają wszystko. My też mamy szansę. Teraz siatkówka przeżywa swój moment, ale najbliższych pięciu lat pod żadnym pozorem nie wolno nam zmarnować, bo wyjedzie Lozano i wrócimy do przeciętności.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.