Liga Światowa. USA - Polska. Skąd się wzięła amerykańska siła?

Mogą tylko pomarzyć, że kiedyś będą mieli swój odpowiednik NBA czy NFL, zarabiać, wyjeżdżają nawet do Indonezji, a jednak od dawna zdobywają medale wielkich imprez. Jak wytłumaczyć siłę kadry amerykańskich siatkarzy? W piątek w meczu Ligi Światowej w Hoffman Estates pod Chicago Amerykanie pokonali Polskę 3:2. Jak będzie w sobotę?

W ubiegłym roku wygrali Ligę Światową, a na mistrzostwach świata byli jedynym zespołem, z którym Polska przegrała. W przeszłości mundial już wygrywali, a złoto igrzysk olimpijskich wywalczyli trzykrotnie. Teraz, rok przed igrzyskami w Rio de Janeiro, znów są mocni. W czterech pierwszych meczach tegorocznej "światówki" nie stracili punktu, po dwa razy bijąc Iran i Rosję. W piątek przerwali passę 12 kolejnych zwycięstw drużyny Stephane'a Antigi. Atuty takich graczy jak Matthew Anderson czy William Priddy z grubsza znamy wszyscy. Warto zdać sobie sprawę z tego, w jak dziwnym siatkarsko kraju narodziły się takie talenty.

Profesjonalizm za 10 tys. dolarów

Professional Volleyball League działa od 2012 roku, ale profesjonalna jest tylko z nazwy. Reprezentanci USA wiedzą o niej mniej od dziennikarzy, którzy chcieliby z nimi o tych rozgrywkach porozmawiać. W tym roku wygrał je zespół "Ananasów" prowadzony przez Lloya Balla. Były rozgrywający amerykańskiej kadry jest też liderem drużyny na boisku. Choć skończył już 43 lata i z profesjonalnym graniem żegnał się w 2012 roku. Aż sześć lat mistrz olimpijski (Pekin 2008) spędził w Rosji. Kiedyś opowiadał, że - mając depresyjne myśli i mocno tęskniąc za swoim krajem - pocieszał się, licząc pieniądze na własnym koncie bankowym. W Ufie płacono mu ponoć aż 1,5 mln dolarów za sezon. Za wygranie PVL dostał 10 tys. dolarów. I musiał się nimi podzielić z resztą drużyny.

Nie jest mistrzem, bo wybrał Koreę

Ball na pracę u podstaw może sobie pozwolić, bo zdążył zarobić. W latach 90. XX wieku po czterech sezonach w akademickim IPFW wyjechał do Japonii. Dopiero po trzech latach w Toray Arrows i po równoległych udanych występach w kadrze USA trafił do Europy. Taką drogą amerykańscy siatkarze wciąż podążają. Najlepszy z nich w ostatnich latach, czyli Anderson, przez wyjazd do ligi koreańskiej nie dostał powołania do kadry na igrzyska w Pekinie w 2008 roku. Ówczesny trener reprezentacji Hugh McCutcheon uznał, że 21-latek z ligi akademickiej nie powinien przenosić się do ligi egzotycznej, tylko przez dobrą grę w kadrze wywalczyć sobie kontrakt w mocnym klubie z Europy. Anderson twierdzi, że tamtej decyzji nie żałuje. Tłumaczy, że choć stracił szansę na olimpijskie złoto, to dzięki grze w Hyundai Capital Skywalkers zyskał doświadczenie. Tego typu argumenty podają i inni zawodnicy z amerykańskiej kadry, pytani o swoje występy w ligach portorykańskiej (Paul Lotman) czy indonezyjskiej (David Lee).

Kibic jako najwyższe dobro

Lee w 2007 roku grał w Halkbanku Ankara razem z 20-letnim wtedy Zbigniewem Bartmanem. Starszy o pięć lat Amerykanin najwyraźniej musiał mieć posłuch u naszego niepokornego zawodnika. Bo jak inaczej wytłumaczyć zdarzenie, które miało miejsce po jednym z meczów Polska - USA w Lidze Światowej w 2011 roku? Wtedy Bartman nie miał ochoty podejść do kibiców proszących o autografy i wspólne zdjęcia. Lee zawrócił go spod szatni, tłumacząc, że tak z oddanymi fanami się nie postępuje. To anegdota i ciekawa, i ważna, bo wiele mówiąca o tym, jak na co dzień postrzegani są amerykańscy siatkarze. Oni mogą tylko pomarzyć o takim statusie, jaki siatkarze mają w naszym kraju. Zestawiać ich z koszykarzami, futbolistami czy bejsbolistami nie ma sensu. W USA zdecydowanie przegrywają nawet z siatkarzami plażowymi i siatkarkami. Bo halowa siatkówka jest tam uznawana za sport raczej dla kobiet.

Przebijają sufit

Nie znaczy to, że w amerykańskiej męskiej siatkówce w Stanach dzieje się wyłącznie źle. Gdyby tak było, kadra nie należałaby przecież do ścisłej światowej czołówki. Amerykanie są trzykrotnymi mistrzami olimpijskimi i mistrzami świata, bo mają fantastycznie rozwiniętą kulturę uprawiania sportu. Liga akademicka nie daje może zawodnikom zarobić, kluby nie mają może najlepszej bazy - bywa, że w małych halach sufity trzeba traktować, jakby ich nie było i grać dalej, gdy piłka się od nich odbije - ale dla dobrze wykształconych trenerów jest bazą dającą tysiące utalentowanych graczy. Na pewno byłoby lepiej, gdyby uczelniane kluby dostawały więcej pieniędzy na stypendia dla zawodników, ale - jak widać - ważniejsza od motywacji finansowej jest dobra organizacja. A Amerykanie mają plany, które działają. Akademiccy trenerzy talentów szukają w szkolnych klubach i na rozgrywanych co roku w wielu kategoriach wiekowych juniorskich igrzyskach. Ci, którym dobry uniwersytet zaproponuje studia i grę, wiedzą, że ofertę warto przyjąć. O poziomie szkolenia niech świadczy to, że to z akademickich klubów wywodzą się szkoleniowcy, którzy później prowadzą kadrę. McCutcheon karierę zaczynał w Brigham Young University w stanie Utah. John Speraw, który reprezentację prowadzi teraz, z UCLA Bruins (czyli z zespołem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles) związany był jako zawodnik, a teraz pracę w nim dzieli z pracą w kadrze.

Obserwuj @LukaszJachimiak

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.