Liga Światowa. Polacy przygotowali beznadziejną formę na decydujące starcie

Nie obronią zdobytego w minionym roku tytułu, bo nie doskoczyli nawet do turnieju finałowego. Bułgarzy rozsmarowali ich w Warnie do zera, wynik sobotniego rewanżu nie ma znaczenia.

Cały czas grali byle jak, ale formę naprawdę beznadziejną przyszykowali na decydujące starcia. W poprzednich meczach docenialiśmy, że dzielnie walczyli z własną słabością - zresztą uderzającą w oczy - i albo ostatecznie zwyciężali, albo przynajmniej przedłużali mecz do tie-breaku. Tym razem nie wykazywali żadnych oznak życia.

I to w meczu z takim rywalem! Akurat tym, który kładł się przed Polakami jak żaden z szeroko pojętej czołówki!

Latami przyzwyczajaliśmy się, że Bułgarów nasi siatkarze biją zawsze i wszędzie. Że wystarczy ich trochę przycisnąć, by całkiem złamać. Tradycję rywale przerwali dopiero na ubiegłorocznych igrzyskach. A dziś zachowywali się, jakby zamierzali wprowadzić zupełnie nową. To oni wytrzymali presję i utrzymywali regularność, choć formą też nie oszałamiali, chwilami zamiast Ligi Światowej oglądaliśmy Ligę Świetlicową.

Najpierw, jeszcze przed wyjściem na boisko, padł Michał Winiarski. Uszkodził mięsień łydki, Polacy stracili najwszechstronniejszego gracza. Czy to jednak wystarcza za usprawiedliwienie drużyny, która cierpiała nie tyle z powodu marnej gry jednostek, ile totalnego grupowego rozregulowania? W piątek zdarzył się taki incydent, z perspektywy całego występu w LŚ 2013 niemal symboliczny - Łukasz Żygadło usiłował wystawić źle odebraną po serwisie piłkę, ale wtarabanił się mu pod nogi Zbigniew Bartman. W chwili, w której siatkarski elementarz nakazuje wszystkim zawodnikom rozpierzchnąć się w cztery strony świata, byle dać przestrzeń rozgrywającemu. I punkt został Bułgarom podarowany. Katastrofa. Dzięki niej rywale prawdopodobnie nie muszą nawet w sobotę wygrać, żeby przeskoczyć USA i awansować na turniej w Mar del Plata (dołączą tam do Argentyny, Brazylii, Włoch, Rosji i Kanady).

Trener Andrea Anastasi musiał być skrajnie zdesperowany, bowiem w ostatnim secie przypomniał sobie o istnieniu Fabiana Drzyzgi, rezerwowego rozgrywającego, który w tej edycji LŚ dotknął piłki ledwie kilka razy. Nie pomogło, zresztą było już bardzo późno, konająca drużyna wydawała ostatnie tchnienie.

I selekcjoner podpisał swoim nazwiskiem drugi z rzędu turniej - po olimpijskim w Londynie - sromotnie przegrany.

Zaczął się od czterech porażek. Wcześniej zdarzyło się to Polakom w tych rozgrywkach raz. W roku 1999, kiedy wychodzili z wieków ciemnych i dopiero zapoznawali się z LŚ. Wtedy mogliśmy przypuszczać, że Anastasi przedobrzył w trakcie przygotowań, szczyt formy przygotowując na lipiec - to w sporcie norma, że drużyny z ambicjami eliminacyjne gierki chcą odbębnić, by wystrzelić z pełną mocą wtedy, kiedy trzeba awansować lub wręcz zadać ciosy warte podium. A Polacy bronili trofeum. Niestety, najbardziej dołujący popis dali na finiszu.

I tym bardziej niepokojący, że nadciąga czas kulminacyjny dla XXI-wiecznego rozkwitu polskiej siatkówki. Jesienią zorganizujemy (wspólnie z Danią) mistrzostwa Europy, w przyszłym roku - mistrzostwa świata. Tam zwyczajnie wypada porywać się na medale. A zanosi się na wściekłą awanturę pod siatką.

Anastasi tym się dotychczas różnił od poprzednich zagranicznych selekcjonerów - Raula Lozano i Daniela Castellaniego - że po dwóch latach pracy wciąż utrzymywał znakomite relacje z szefami PZPS, po igrzyskach usłyszał krytykę tak delikatną, jakby został wyświęcony na nietykalnego. Teraz zwierzchnicy zażądają wyjaśnień. I mogą zmierzyć się z poważnym dylematem - jeśli nie będą mieli pewności, czy siatkarze, u włoskiego selekcjonera skazani na treningową mordęgę, wciąż mu ufają. Bez tego znosić tortur na zajęciach się nie da. A naprawiać trzeba dużo, aż za dużo.

Podyskutuj o artykule na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.