Siatkówka. Michał Winiarski: Sport ostatnio sprawiał mi więcej bólu i cierpienia niż radości

- Najbardziej denerwowało mnie to, że w momencie, gdy byłem zdrowy, widziałem na ile mnie stać, a przez kontuzje i cierpienie co jakiś czas dostawałem po głowie. Zdążyłem zmęczyć tym zarówno siebie, jak i bliskich, który byli dookoła mnie - mówi w rozmowie ze Sport.pl mistrz świata, Michał Winiarski.

Michał Winiarski to jeden z najbardziej znanych polskich siatkarzy. Karierę rozpoczynał w Chemiku Bydgoszcz, później grał w AZS Częstochowa, lecz większość kibiców kojarzy go przede wszystkim z gry w PGE Skrze Bełchatów, w której spędził aż 8 sezonów. Przygodę ze sportem zakończył w wieku 33 lat z powodów zdrowotnych. Zakończył ją jednak jako wygrany - mistrz świata i srebrny medalista PlusLigi.

Cofnijmy się o 18 lat. Jedzie pan z tatą z Bydgoszczy do Rzeszowa, by wziąć udział w eksperymencie PZPS-u - razem z jedenastoma zdolnymi macie stworzyć drużynę, czas dzieląc między naukę i granie. Co myślał pan wtedy o swojej przyszłości w sporcie?

Michał Winiarski: Mając 15 lat byłem zmuszony do podjęcia bardzo trudnej decyzji. Byłem jeszcze dzieckiem, a w perspektywie miałem wyjazd i mieszkanie z dala od rodziców. Ciężko mi było sobie wyobrazić, że spotkam się z nimi dopiero w najbliższe święta lub wtedy, gdy znajdą czas, by mnie odwiedzić - nie mogli tego robić zbyt często, ponieważ dzieliło nas sporo kilometrów. Od zawsze jednak wiedziałem, co chcę robić - być sportowcem - i to, że dostałem się do Szkoły Mistrzostwa Sportowego najpierw w Rzeszowie, a później w Spale, było dla mnie wielką nobilitacją. Pamiętam, że wtedy każdy siatkarz chciał uczęszczać do tych szkół, ponieważ tworzyły one poniekąd nieoficjalną reprezentację Polski, gdzie zawodnicy wspólnie przygotowywali się do mistrzostw Europy i świata kadetów, a później juniorów. Wszyscy wychowywaliśmy się razem i tworzyliśmy drużynę, więc tylko wybitne jednostki takie, jak między innymi Mariusz Wlazły, były do nas dokooptowywane. Do Rzeszowa jechałem pełen marzeń i nadziei, że decyzja, którą podjąłem, będzie dla mnie dobra.

3 lekcje, trening, obiad, 3 lekcje, trening, kolacja - tak codziennie. W tym wieku podobna dyscyplina była potrzebna?

- W Rzeszowie i Spale zbierała się grupa ludzi, która wiedziała, dlaczego tam jest. Sam system pracy bardzo jasno pokazywał nam, co chcemy osiągnąć. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wyłącznie ciężką pracą możemy do czegoś dojść. Chcieliśmy zwyciężyć w mistrzostwach Europy i świata, więc wygrywanie szybko stało się dla nas głównym marzeniem i najważniejszym celem. Potrafiliśmy się poświęcić. Mieliśmy na tyle siły, by trenować po pięć, sześć godzin dziennie i jednocześnie normalnie się uczyć. Na nic więcej ich nie starczało, zresztą, w tamtym momencie nie dysponowaliśmy środkami, które młodzieży w podobnym wieku dostarczały rozrywki.

Jak zbudowano w was świadomość długofalowego celu?

- Trenowaliśmy do mistrzostw i jednocześnie występowaliśmy w niższej lidze, więc z tym nie było problemów. Zdarzało nam się grać z dużo starszymi zawodnikami, co sprawiało, że wszystkie mecze były dla nas ogromnym wydarzeniem. Tak naprawdę żyliśmy od weekendu do weekendu - świadomość walki o stawkę była bardzo dobrym nauczycielem i weryfikacją naszych umiejętności.

Później było złoto mistrzostw świata juniorów, które zbiegło się ze srebrem mistrzostw Polski zdobytym z AZS Częstochowa - dwa duże sukcesy bardzo młodego siatkarza. Mogło zaszumieć w głowie.

- Wydaje mi się, że nigdy nie miałem tego problemu, ponieważ nie było momentu, w którym byłem zadowolony z wyniku, który osiągnąłem. Za każdym razem patrzyłem na to, co jest jeszcze do zrobienia i o każdym zwycięstwie bardzo szybko zapominałem. Myślałem wyłącznie o nowych wyzwaniach. Poza tym w życiu udało mi się połączyć to, co najważniejsze, więc wiedziałem, że na każdą rzecz przyjdzie odpowiedni czas. Poprzez dochodzenie do wszystkiego stopniowo i ciężką pracą, nigdy nie miałem problemów z "sodówą".

Wcześniej z drużyną zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Europy kadetów, a w turnieju światowym również niewiele zabrakło nam do ostatecznego sukcesu. Krok po kroku smakowałem wygranych. Bardzo łatwo można było się od tego uzależnić. To właśnie przez to zawsze chciałem wygrywać i później trudno było mi się pogodzić z jakąkolwiek porażką.

"Era" Skry w pana karierze przyszła szybko i trwała długo. Jak wiele zawdzięcza pan temu klubowi?

- Nigdy nie ukrywałem, że bardzo wiele. Od momentu, kiedy trafiłem do tego klubu, do samego końca mojej kariery sportowej Skra był dla mnie ważna. Można to chyba nazwać miłością i przywiązaniem do barw. Osiągnąłem w tym zespole bardzo dużo i w jakimś stopniu była to obustronna korzyść. Wierząc w tę współpracę, odrzucałem wiele innych propozycji, które padały ze strony pozostałych klubów. Dzięki temu mogę powiedzieć, że w czasie całej kariery mój dom był w Bełchatowie.

Wyjeżdżał pan do Włoch i Rosji. Czuł pan komfort, że mimo wszystko Skra zawsze będzie pana miejscem?

- Nie, nigdy nie czułem żadnego komfortu, ponieważ sportowiec nie ma prawa go czuć. Nigdy się nie wie, co będzie dalej. Kiedy wracałem z Włoch byłem w życiowej formie, lecz później przytrafiła mi się operacja, która pokrzyżowała moje plany. Wtedy władze Skry Bełchatów wyciągnęły do mnie rękę, chciały bym się wyleczył i później dla nich grał.

Jadąc do Rosji zdawałem sobie sprawę z tego, że kariera sportowca jest krótka i szukałem odmiany. Miałem za sobą doświadczenia z ligi polskiej i włoskiej, a jako że rosyjska należała do grupy trzech najlepszych, to i w niej chciałem spróbować swoich sił. Poza chęcią sprawdzenia się pod względem sportowym, byłem ciekawy nowych doświadczeń i wiele z tego czasu wyniosłem. Wracając do Skry, kontrakt podpisywałem jako mistrz świata.

Czy powracając do Skry jako mistrz Włoch czuł pan się na absolutnym topie, czy kontuzja to przyćmiła?

- Skra poczyniła wtedy dużą inwestycję, ponieważ przede mną było pięć miesięcy bez gry. Myślę, że jednak to wszystko się zwróciło, ponieważ w tym samym roku wygraliśmy mistrzostwo Polski. Kolejne lata również były pełne medali zarówno w krajowych rozgrywkach, jak i na europejskich parkietach.

Jaka była Rosja Michała Winiarskiego?

- Bardzo trudna. Poniekąd można powiedzieć, że udało mi się ją przeżyć dzięki wsparciu moich kolegów, ale chyba głównie dlatego, że granie tam przypominało mi trochę szkołę mistrzostwa sportowego. Wpadliśmy w duży rygor i wir pracy, które były wymuszane przez liczne podróże. Każdy wyjazd był bardzo dużą wyprawą, w którą należało wliczyć loty i korki w drodze z i na lotnisko. Niby byliśmy klubem z Syberii, ale tak naprawdę trenowaliśmy w Moskwie, więc do swojej hali dojeżdżaliśmy przez kilka godzin.

Wszystko było tak napięte, że miesiące, które tam spędziłem minęły mi bardzo szybko. Dziś uważam, że tamten bardzo trudny rok w Rosji pomógł mi w grze w reprezentacji i w osiągnięciu chyba największego sukcesu w mojej karierze, czyli mistrzostwa świata.

Wrócił pan do Skry, a w kuluarach zaczęto mówić o uprzywilejowanej pozycji duetu Winiarski-Wlazły w Bełchatowie - będą grali niezależnie od formy. Traktował to pan jako nieśmieszny żart czy zaczęło to denerwować?

- Rywalizacja zawsze była rywalizacją i w zespole występował ten, który był po prostu najlepszy sportowo. Nie grałem w wielu spotkaniach i nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nigdy tak o swojej "pozycji" nie myślałem. Gdybym miał się przejmować albo nawet słuchać opinii i komentarzy, to bardzo trudno byłoby mi normalnie funkcjonować. A docierało ich do mnie wiele.

Słynne jest pańskie poczucie humoru. Nie chcę zapytać o to, jaki najlepszy żart pan zrobił, ale jaki najlepszy żart zrobiono panu.

- Oj, parę ich było... Pamiętam pierwszy, którym zostałem totalnie wkręcony przez Krzyśka Ignaczaka. Zadzwonił do mnie z prośbą o wywiad, kiedy grałem jeszcze w AZS Częstochowa...

A później robił pan to samo swoim kolegom!

- Tak bardzo mi się to spodobało, że wkręcałem później również moich kolegów. To nie było tak, że tylko my we dwójkę robiliśmy sobie żarty z innych. Akurat ten numer był wtedy skuteczny, ponieważ siatkówka dopiero robiła się popularna. Teraz kiedy zadzwoni dziennikarz, traktuje się to jako normalność. Kiedyś telefon od prasy był zaskoczeniem, szczególnie dla młodej osoby, i nikt nie spodziewał się, że w tak poważnej sprawie ktoś może go wkręcać.

Jakiś żart wymknął się kiedyś panu spod kontroli?

- Bez większego przemyślenia tematu nie jestem w stanie wskazać żadnego... Na pewno robiąc żart zawsze zastanawiałem się, czy ja bym sobie z nim poradził i czy nie byłoby mi w odwrotnej sytuacji przykro. Ostatnią rzeczą, którą kierowałem się, kiedy kogoś wkręcałem, to to, by sprawić mu przykrość. Moi znajomi wiedzą, że nie jestem osobą złośliwą.

Nie raz mówił pan, że gubił coś, skupiał się na jednej rzeczy, a później błyskawicznie o niej zapominał, ponieważ pojawiła się inna, był pan roztrzepany, wychodził na spacer z psem bez psa... Z takimi niedoskonałościami się walczy, czy z czasem przechodzi się z nimi do porządku dziennego?

- Takich sytuacji było mnóstwo. Z biegiem lat w jakiś sposób z moim roztrzepaniem walczyłem. Akceptowałem to, ale z roku na rok podobnych wypadków było coraz mniej, ponieważ nauczyłem się kontrolować pewne rzeczy i skupiać się na tym, na czym tak naprawdę powinienem. Mając dwójkę dzieci musiałem się stać o wiele bardziej "ogarnięty", więc moi bliscy i znajomi śmieją się ze mnie trochę rzadziej. Plusem jest jednak to, że jeśli coś zabawnego mi się przydarzy, to nikt nie robi z tego afery i szybko przechodzi się z tym do porządku dziennego. Nikogo to już nie dziwi.

Jeśli robi się żarty i niejednokrotnie samemu staje się ich ofiarą, to trzeba mieć sporo dystansu do siebie. Długo się go pan uczył?

- Jeżeli ktoś jest szczęśliwy i ma chociaż trochę pewności siebie, automatycznie ma do siebie również dystans. Posiadanie go jest chyba największą sztuką. Fajnie by było, gdyby miał go każdy, ale jest jeszcze druga strona medalu i rzeczy, obok których nie da się przejść obojętnie. To właśnie one mogą zaboleć. W takich sytuacjach pewność siebie i wewnętrzne zadowolenie potrafią wszystko przywrócić na właściwe tory i dać równowagę. Osobiście nigdy nie miałem problemu z żartami, które robili moi koledzy.

Dystans do opinii kibicek też był?

- Wiem, że mam dość specyficzne oczy i nie raz mi o tym mówiono.

Zazdrość była?

- Myślę, że w jakimś stopniu na pewno, choć podobną zazdrość odczuwam w stosunku do żony. Związek bez niej jest dziwną relacją i według mnie nie ma w nim miłości. Problem pojawia się wtedy, kiedy robi się chorobliwa; ja jednak nigdy takiej nie odczułem. Przez te wszystkie lata stworzyliśmy z Dagmarą świetny związek - na tyle udało nam się dotrzeć, że z wielu rzeczy potrafimy się razem śmiać.

Marek Magiera opowiadał mi, że kiedyś pańska żona zadzwoniła do niego podając się za producenta z konkurencyjnej stacji i przez 45 minut niemalże bez przerwy mówiła o tym, w jakich programach by go widziała. On powiedział, że przedyskutuje wszystko z władzami Polsatu i zadzwonił do swojego brata, Jacka Magiery, by się pochwalić jej propozycją...

- A brat siedział ze mną.

Poczucie humoru macie więc podobne.

- Mogę zdradzić, że moja żona była wtedy tylko wykonawcą całego planu. Razem z Jackiem wiedzieliśmy, że jeżeli któryś z nas zadzwoni do Marka, to ten od razu zorientuje się, że to my. Padło więc na Dagmarę. Wspólnie napisaliśmy taki żart, wiedząc, że Marek ma zarówno aspiracje, by pracować w mediach, jak i wszelkie do tego predyspozycje. Po prostu tak to się wszystko złożyło!

Krążymy wokół tematu rodzinnego, ponieważ kiedyś powiedział pan, że siatkówka potrafi dużo dać, ale również wiele odebrać. Miał pan na myśli uczestniczenie w narodzinach dzieci, ich pierwsze kroki i słowa. Mimo tego bilans życia siatkarza jest na plus?

- Bardzo na plus! Od samego początku wiedziałem, że urodziłem się sportowcem i jaki będzie w związku z tym mój zawód; podobną wiedzę miała moja małżonka. Idealnym układem byłby taki, w którym udałoby się połączyć ze sobą więcej rzeczy, lecz mimo to przeżyte razem porażki i zwycięstwa nas ze sobą cementowały. Dzięki temu jako rodzina staliśmy się bardziej dojrzali, a czas, który mieliśmy między wyjazdami, wydawał się bardziej intensywny. Teraz w końcu będę mógł żyć pełnią życia rodzinnego.

Kiedyś miałam okazję obserwować pana rozgrzewkę z synem. Lubi grać.

- Bardzo. Podobnie jak ja chce spróbować każdego sportu - od półtora roku jest bramkarzem w naszym bełchatowskim klubie; trenował również siatkówkę i marudzi, że chce uczestniczyć w zajęciach koszykarskich. Patrząc na niego coraz częściej przypominam sobie siebie sprzed lat, kiedy moi rodzice się śmiali, że chcę robić wszystko na raz i być najlepszy w każdej z uprawianych dyscyplin. Zazwyczaj mijało mi to po miesiącu, dwóch, ale siatkówka i piłka nożna zostały ze mną do końca.

Wyobraża sobie pan moment, kiedy pakuje pan do bagażnika torby syna i zawozi go do Spały?

- Pytanie tylko, jak bym się z tym czuł. 18 lat temu decyzja o wyjeździe była dla mnie dużo łatwiejsza, lecz teraz byłaby trudniejsza, bo chodziłoby o mojego syna. Jeśli jednak trafiłby do Spały, podczas gdy nasza rodzina mieszka w Bełchatowie, to sądzę, że nie byłoby z tym aż takiego problemu.

Historia zatoczyłaby koło. Teraz też w pewnym stopniu zatacza. Co pan czuł patrząc na mecze i treningi swoich kolegów z drużyny, mając świadomość, że dla pana są ostatnimi?

- Prawda jest taka, że kiedy przyzwyczaiłem się do myśli o końcu kariery, to nic nie czułem. Mam w sobie coraz więcej radości, ponieważ wiem, że już mnie nic nie boli i mój organizm odpoczywa. Poza tym nie minęło jeszcze wystarczająco dużo czasu, żebym zdążył aż tak bardzo stęsknić się za sportem. Szczególnie, że ostatnio sprawiał mi on więcej bólu i cierpienia niż radości.

Miał pan o to duży żal?

- Pewnie, że miałem. Najbardziej denerwowało mnie to, że w momencie, gdy byłem zdrowy, widziałem na ile mnie stać, a przez kontuzje i cierpienie co jakiś czas dostawałem po głowie. Zdążyłem zmęczyć tym zarówno siebie, jak i bliskich, który byli dookoła mnie. Moja ambicja zawsze była wielka, czasami aż chorobliwa, jednak zaprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem teraz, i w którym musiałem skończyć karierę.

Życie po życiu panu niestraszne.

- W ogóle. Obecnie czuję bardzo dużo radości i szczęścia - zobaczymy, co będzie dalej. Przez najbliższe trzy, cztery miesiące będę wyłącznie odpoczywał.

Widzę, jak pan patrzy na trenujących kolegów - na pana twarzy można poznać, że analizuje pan ich grę. Szkolenie również noże być pana przyszłością?

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że w ogóle takich myśli nie ma, ponieważ siatkówka to coś, co robię pół mojego życia. Kto wie - może w przyszłości powiem szkoleniu "tak"?

Czego można panu więc życzyć?

- Szczęścia i zdrowia, bo na wszystko inne jesteśmy w stanie zapracować. Zdrowie potrzebne jest do tego, by móc się cieszyć życiem. A szczęście? Do tej pory miałem go bardzo dużo i mam nadzieję, że po zakończeniu kariery sportowej również mnie nie opuści.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA