Siatkówka. Wojciech Ferens: Miałem odgórne "ciśnienie", żeby wrócić, gdy nie byłem na to gotowy

- Czasem wydawało mi się, że zaraz będę musiał spakować cały sprzęt siatkarski i schować go głęboko do szafy, bo już go nie użyję - mówi Wojciech Ferens o kontuzji, która wykluczyła go na ponad rok z grania. Obecnie były reprezentant Polski powraca do zdrowia pod okiem Andrei Anastasiego w Lotosie Treflu Gdańsk

Zerwanie więzadeł krzyżowych, które w meczu z AZS-em Olsztyn w 2015 roku przydarzyło się Wojciechowi Ferensowi (wtedy siatkarzowi Łuczniczki Bydgoszcz) wykluczyło byłego reprezentanta Polski na ponad rok z gry. Teraz w nowym klubie, Lotosie Treflu Gdańsk dochodzi do zdrowia i zapowiada, że na boisko wróci silniejszy.

Liczył pan ile czasu minęło od ostatniego rozegranego przez pana meczu?

Wojciech Ferens : - Na boisku jestem już od jakiegoś czasu i to nie jest tak, że przez ten cały okres nie miałem kontaktu z piłką. W miarę normalnie trenuję od dwóch, trzech miesięcy. Nie zmienia to faktu, że jeżeli chodzi o cykl meczowy, to nie było mnie w nim już ponad rok. Moją absencję liczę od momentu operacji, 22 grudnia 2015 roku.

Jak się zmieniło pana życie od momentu kontuzji podczas meczu w Olsztynie?

- Moje życie stało się inne. Intensywność, która od zawsze mi towarzyszyła, znacznie spadła. Dzięki kontuzji poznałem jednak wiele aspektów, których wcześniej w siatkówce nie dostrzegałem i mam nadzieję, że gdy uda mi się wrócić na parkiet, to ten czas zaprocentuje.

- Moja współpraca z Łuczniczką Bydgoszcz nie układała się zbyt dobrze, zarówno z mojego, jak i klubowego punktu widzenia - to pana jeden z niewielu komentarzy po odejściu z bydgoskiego zespołu. Rozstał się pan z klubem de facto na ostatniej prostej do powrotu do zdrowia. Co poszło nie tak?

- Można to sprowadzić do tego, ile trwa moja rehabilitacja - nasze terminy powrotu na parkiet się nie pokrywały. Nie należy się więc dziwić władzom klubu z Bydgoszczy - zatrudnienie zawodnika, który nie spełnia swoich obowiązków jest dosyć kłopotliwe. Jako siatkarze nie jesteśmy jednak maszynami. Kontuzja przytrafiła mi się w momencie, gdy walczyłem o punkty dla drużyny, czyli starając się zrobić wszystko, by mój zespół wygrał, a to powinno nieco klub zobowiązywać. Mimo tego miałem duże "odgórne" ciśnienie, by wrócić na boisko w czasie, w którym nie byłem jeszcze na to gotowy. Dłuższa rekonwalescencja spowodowana była tym, jak na moje kolano działały obciążenia treningowe. Nie zależało to ode mnie i mojego humoru, ale zwyczajnie od fizjologii. Podsumowując, można powiedzieć, że w kontaktach z klubem finalnie brakowało komunikacji i wzajemnego porozumienia, więc właśnie je wskazałbym jako przyczynę naszego rozstania.

Wskazuje pan na czas, ale przecież klub wiedział, kiedy ma pan wrócić do grania. Czyli po prostu brakło cierpliwości?

- Mrzonka o tym, że po zerwaniu więzadeł krzyżowych wróci się do uprawiania sportu po sześciu miesiącach to bajka. Jest to realne w momencie, gdy od samego początku do końca operacja i rehabilitacja przebiegają idealnie...

A w pana przypadku tak nie było.

- Dokładnie tak. Wszystko się przedłużyło, bo zostałem zoperowany nowa metodą, która odbiega od standardowego leczenia zerwania więzadeł krzyżowych. Dodatkowo wystąpiły u mnie również zrosty. Bardziej realistycznie oceniający lekarze mówili o 9-12 miesiącach powrotu do normalności po tego typu urazie. Ja sam teraz mogę potwierdzić, że obecnie jestem w najlepszym momencie rehabilitacji i już niedługo wrócę na boisko.

Pewnego dnia po prostu pan usłyszał: "Nasza cierpliwość się kończy, więc rozwiązujemy współpracę"?

- Przez długi czas rozmawialiśmy z władzami klubu i staraliśmy się znaleźć wyjście z sytuacji. Najwyraźniej mój stan zdrowia w czasie, gdy Łuczniczka rozwiązywała ze mną kontrakt, nie był satysfakcjonujący. Rzecz jasna klub miał prawo do przerwania współpracy, rozstaliśmy się za porozumieniem stron. Na szczęście, niemalże w tym samym momencie, Lotos Trefl Gdańsk wyciągnął do mnie rękę, ciągle wierząc w moje możliwości.

To jest jednak ciągle ponad rok nieobecności na parkiecie. Zrozumiał pan co to znaczy niemoc?

- Na pewno były i będą dni, kiedy wszystkiego będzie mi się odechciewać. Jeden z moich znajomych, który przeszedł podobną kontuzję, powiedział mi fajną rzecz - powrót po urazie więzadeł krzyżowych to sinusoida. Nie przebiega on jednostajnym tempem ku lepszej dyspozycji, ale na drodze do zdrowia zdarzają się wzloty i upadki. Mimo tego trzeba walczyć. Wiadomo, że rok to bardzo długi czas, ale, szczerze mówiąc, obawiałem się, że będzie gorzej. Czuję się dobrze, nie widzę w procesie leczenia zaniedbania lub zaniechania, więc krok po kroku staram się zmniejszać sobie margines błędu, wymagać od siebie coraz więcej i cały czas się dopingować. Teraz jestem pod okiem trenera Andrei Anastasiego, który wytycza mi drogę i pcha mnie do przodu, starając się mnie uspokoić i przekonać, że wszystko wygląda tak, jak wyglądać powinno. Wiem, że to przyniesie oczekiwany efekt.

Pojawiła się myśl, że to wszystko może się nie udać?

- Pojawiły się takie myśli. Czasem wydawało mi się, że zaraz będę musiał spakować cały sprzęt siatkarski i schować go głęboko do szafy, bo już go nie użyję. Dzięki mojej rodzinie, fizjoterapeutom, managerowi i przyjaciołom siła i motywacja za każdym razem jednak wracały. Sport to całe moje życie. Poświęciłem mu w zasadzie wszystko i gdyby w tym momencie zniknął, to musiałbym zaczynać od zera. To była dla mnie dodatkowa mobilizacja, bo skoro w mojej dyscyplinie już tyle przeżyłem i tak wiele jej oddałem, to wstydem byłoby z niej zrezygnować. Walczę do końca i jestem dobrej myśli, bo wiem, że pracuję pod dobrą opieką nowego trenera i sztabu medycznego z Gdańska.

Mówi się, że batalie z własnym zdrowiem są najbardziej wymagające, jednak kiedy się je wygra, to bardzo trudno złamać człowieka. Na to się pan nastawia?

- Zdecydowanie tak. Największą lekcją, którą odebrałem od kontuzji, to umiejętność czytania własnego ciała - jego potrzeb i tego, jak prawidłowo należy o nie dbać. Zawsze uważałem, że mam pojęcie w temacie zdrowia, jednak teraz dowiedziałem się o nim więcej. To zaprocentuje, ponieważ w przyszłości będę wiedział, co powinienem robić w poszczególnych sytuacjach. Poza tym po podobnych kontuzjach jak moja, sportowcy bardzo często powracają fizycznie silniejsi, szczególnie w nogach, bo nim poświęca się zdecydowanie najwięcej czasu. Uważam więc, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - trzymam się tych słów i się nie poddaję.

Razem z ofertą z Trefla przyszła ulga?

- Bardzo duża. Wielkie podziękowania za to należą się mojemu managerowi, który stanął na wysokości zadania. Trefl z kolei pokazał jak dobrze prosperującym i zorganizowanym jest klubem. Wszystkie formalności i potrzebne papiery władze załatwiły w kilka godzin, i w piątek, kiedy podpisałem kontrakt, dowiedziałem się, że w Gdańsku mam się stawić już w poniedziałek. Tempo było ekspresowe! Drużyna wyciągnęła do mnie rękę, więc nie mogę się doczekać, by za to wszystko się jej odwdzięczyć.

To kiedy zobaczymy pana na boisku?

- Plany są takie, by w ciągu najbliższych 3-4 tygodni przywrócić mnie do treningów na normalnych obciążeniach. Kwestia mojej formy siatkarskiej jest jednak ciągle otwarta, ponieważ nie da się jej przewidzieć. Mogę tylko zapewnić, że dam z siebie wszystko, by jak najszybciej znów zagrać w meczu.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.