Asseco Resovia po sezonie. Suma wszystkich nieszczęść [KOMENTARZ]

To miała być najmocniejsza Asseco Resovia, najlepszy sezon, największe sukcesy. Skończyło się przegraniem wszystkiego, ale przy takiej grze i takim sezonie, srebro mistrzostw Polski to sukces ponad miarę. Jeśli to był kryzysowy sezon rzeszowian, to przeszli go bardzo łagodnie.

Chcesz wiedzieć wszystko o Asseco Resovii? Wejdź na RZESZOW.SPORT.PL

Podobno każdy zespół raz na kilka lat musi zaliczyć dołek, coś się wypala, trzeba nieco spikować, by odbić się do następnych sukcesów. Nikt chyba nie wierzył w to, że po siedmiu latach dominacji Skry Bełchatów, przez kolejnych osiem dominować będzie Asseco Resovia. Rzeszowianie po raz piąty z rzędu zagrali w finale PlusLigi, dla innych zespołów to tylko marzenie.

Historia zapamięta wyniki, ale na razie kibice pamiętają słabą grę zespołu przez niemal cały sezon i łatwo oddany finał z rewelacyjnie grającą ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. Ale to nie finał był problemem, to był tylko papierek lakmusowy ostatnich miesięcy, dobitnie pokazujący, że to nie był czas Asseco Resovii.

Nieszczęście pierwsze

Kłopoty tego sezonu nie zaczęły się w październiku, styczniu czy pod koniec sezonu, tylko dokładnie rok temu, już na etapie budowania zespołu. Koncepcja składu zmieniała się raz za razem, w zależności od sytuacji. Przecież po znakomitym sezonie Niemca Jochena Schopsa nikt nie wpadł na pomysł, by zrobić mu konkurencję w postaci Bartosza Kurka, tym bardziej że nie wiadomo było, jak ten spisze się na ataku, na którym miał debiutować dopiero w kadrze. Kurek miał być siłą na lewym skrzydle, Schops na prawym, a potrzeba było tylko zmiennika dla Niemca.

Później wszystko się zmieniło, a trzeba było kolejnego przyjmującego. Mistrzowie Polski odpuścili Serba Marko Ivovicia, podobno przez pieniądze. Teraz Ivović wraca, ale chyba rok za późno. Najwięcej jednak szkody wyrządziło zamieszanie z Bułgarem Nikołajem Penczewem, którego menedżer podważał ważność kontraktu w Rzeszowie. Sprawa wypłynęła zbyt późno, by na rynku móc przebierać w wolnych przyjmujących, a zabezpieczyć się trzeba było. Mógł przecież Bułgar do Rzeszowa nie dotrzeć, mógł ktoś wykupić jego kontrakt. Zabezpieczeniem miał być Francuz Julien Lyneel, niezwykle utalentowany gracz, ale zmagający się z kontuzjami. Do tego dochodził Olieg Achrem po poważnej kontuzji. To wspólnie mogła być tykająca bomba. Na koniec trafiła się jeszcze okazja, by wyrwać z USA Thomasa Jaeschke i w dłuższej perspektywie to był chyba najlepszy ruch tego okienka transferowego. Może ten sezon jeszcze nie należał do niego, ale potencjał ma spory i może pomóc Asseco Resovii w przyszłości.

Nieszczęście drugie

Potencjalnie jednak mistrzowie Polski mogli sporo. Mając na ataku dwie bomby, mając na środku Piotra Nowakowskiego i najlepszego środkowego ligi Ukraińca Dmytro Paszyckiego, wciąż byli faworytami. Tyle tylko, że Nowakowski zamiast na boisku musiał wylądować na stole operacyjnym, podobnie jak Niemiec Jochen Schops, który doznał kontuzji barku w... windzie.

Teraz można gdybać, ale z tymi dwoma siatkarzami siła Asseco Resovii byłaby pewnie zdecydowanie większa. A i obecność Schopsa w szatni i na treningach mogłaby dać sporo mentalnie. Ale to jednak nieobecność Nowakowskiego wyrządziła więcej krzywdy. Co prawda zastąpił go Amerykanin Russell Holmes, najlepszy rzeszowski środkowy, ale chwilę musiało zejść, zanim wrócił do normalnej formy i treningów, poza tym jego obecność na boisku zabierała jedno miejsce dla obcokrajowca.

W trakcie sezonu urazu nabawił się jeszcze Jaeschke, problemy z kolanem miał Fabian Drzyzga, a Lyneel okresy, gdy mógł trenować, przeplatał tymi, w których nie był w stanie grać. Achrem z kolei do formy dochodził powoli, wrócił do gry na wysokim poziomie, ale jeszcze nie był tak stabilny jak wcześniej.

Nieszczęście trzecie

Urazy nie pozwoliły normalnie trenować, ale i nie było kiedy. Granie co trzy dni w PlusLidze i Lidze Mistrzów spowodowało, że ciężko było ćwiczyć jakieś warianty, odpocząć, zregenerować się. Inna rzecz, że trener Andrzej Kowal chyba za długo nie mógł zdecydować się na jedną szóstkę, która łapałaby zgranie. Często jednak powtarzał, że nie do końca mógł ustalać skład, że za niego robiło to zdrowie zawodników.

W efekcie w fazie zasadniczej Asseco Resovia przegrała aż osiem razy! Traciła mecze w swojej hali, przegrywała tie-breaki i to z zespołami dużo niżej notowanymi. A każda kolejna porażka wprowadzała kolejny niepokój w zespole. Zwycięstwa budują morale, porażki, oddawanie wygranych setów czy meczów, nie wpływają dobrze na psychikę, nawet najbardziej doświadczonych graczy. I to było widać do końca rozgrywek.

Nieszczęście czwarte

Jeśli w poprzednich sezonach szeroki skład Asseco Resovii zdawał egzamin, to w tym sezonie ta koncepcja się nie obroniła. Bo pięciu przyjmujących, jeśli wszyscy byli zdrowi, to kłopot choćby na treningu, gdzie na boisku zmieści się ich czterech. To kłopot także z tego powodu, że w tej wyrównanej drużynie nie było jednak wybijających się liderów na poszczególnych pozycjach. Może poza jedną, atakiem.

I to kolejne nieszczęście, bo zespół bazował przez większość sezonu na tym, co ubił w ataku Bartosz Kurek. Oczywiście to spore uproszczenie, ale wobec problemów z przyjmującymi, to jednak na nim spoczywał ciężar ataku. Kurek nie miał zmiennika, ściągnięty później Dominik Witczak tylko czasami pojawiał się na boisku, a Kurek wbijał gwoździe, ale głównie do końcówek setów. W tych, szczególnie pod koniec sezonu, nie był już taki pewny.

Nieszczęście piąte

Rok temu Asseco Resovia kipiała radością, werwą, chęcią gry i osiągania kolejnych sukcesów, nawet tych najmniejszych. To był zespół na boisku i poza nim. W tym sezonie brakowało tego w wielu meczach. Szukanie swojej tożsamości, którą zazwyczaj rzeszowianie znajdowali w końcówkach sezonów, zakończyło się klapą. Brak zwycięstw przekładał się na brak pewności i radości, brak pewności na brak zwycięstw i koło się zamykało.

Szczęście w nieszczęściu

Przy tej całej masie wydarzeń, które złożyły się w słaby czy przeciętny sezon, Asseco Resovia i tak nie spadła z wysokiego konia. Miała trochę szczęścia, że jednak zagrała w finale. Okazała się lepsza od PGE Skry Bełchatów o jeden set, w trakcie aż 26 kolejek. Przy ośmiu porażkach, przy średniej grze, przy braku stabilizacji.

Jeśli to miał być kryzysowy sezon rzeszowian, to spadli w nim i tak na cztery łapy. Zrobili krok wstecz, ale nie tak wielki, jak inne drużyny we wcześniejszych latach. Pytanie tylko, czy wyciągną wnioski na kolejne sezony, by zrobić dwa kroki w przód.

Obserwuj @LewMarcin

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.