Kto kontroluje kasę w siatkówce, czyli sportowy przekręt jak ze sprawy Rywina

Jeśli siatkówce rząd przekazuje 12 mln zł, a sponsor - kolejne 24 mln, to wydający je ludzie powinny rozliczać się z każdej faktury co do grosza. A nad PZPS i innymi związkami sportowymi kontroli nie ma - mówi Zaksy Kędzierzyn, prezes czołowego klubu w Polsce

Przemysław Iwańczyk: Polska siatkówka ma się świetnie, a pan twierdzi, że jej potencjału marketingowego i sportowego nie wykorzystujemy. Dlaczego?

Kazimierz Pietrzyk: Siatkówka to wielki biznes. Niestety, związki sportowe chowają się za parawanem organizacji pozarządowych. Zresztą nie tylko nasze. Europejskie i światowe federacje też. Mając do dyspozycji wielkie pieniądze, prowadzą interes po amatorsku. Siatkówka od kilku lat ma swoje pięć minut, z których powinniśmy wycisnąć maksimum. Jeszcze zwiększyć jej popularność, jak najwięcej na niej - ale i dla niej, podkreślam - zarobić. Potrzeba do tego osobnej firmy, spółki prawa handlowego, która pochwali się zyskami, przeznaczając je później na rozwój całej dyscypliny. Taką spółkę można by kontrolować, nadzorować, a ani nad PZPS, ani nad PZPN, ani nad innymi związkami nie ma kontroli.

Co pan proponuje?

- Z projektu ustawy o sporcie kwalifikowanym, nad którą pracowałem jako parlamentarzysta, artykuł 13.: "Polski związek sportowy powołuje spółkę kapitałową prawa handlowego do zarządzania sprawami związku", zmieniono na "może powołać". To przekręt w stylu "lub czasopisma" ze sprawy Rywina. Z subtelnej, ale znaczącej zmiany wynikają wszystkie kłopoty związków.

Jeśli siatkówce rząd przekazuje 12 mln zł, a sponsor dokłada kolejne 24 mln, to zwłaszcza tę drugą kwotę powinna wydawać spółka, która wyliczałaby się z każdej faktury co do grosza. Ktoś powie, że w PZPS jest komisja rewizyjna. A przecież to ci sami ludzie, którzy decydują o wydatkach! Kontrolują działacze, a nie biegli rewidenci, czyli fachowcy, których ma każda spółka.

Słyszę ostatnio, że PZPN planuje w tym roku pięciomilionowy deficyt. W spółce prawa handlowego nie byłoby to absolutnie możliwe, nie można z góry planować straty. Zasada działania związku, w naszym wypadku PZPS, powinna być prosta: zarobić jak najwięcej jak najmniejszym kosztem, a zyski inwestować. U nas, niestety, rzecz sprowadza się do szybkiej konsumpcji.

W jaki sposób związek "przejada" pieniądze?

- Na przykład przez wysokie płace. W stowarzyszeniu poza urzędnikami pobierającymi pensje powinni działać sami społecznicy. Przecież dobrze wiemy, że np. w PZPN Grzegorz Lato przyznał sobie 50 tys. zł miesięcznej pensji, a członkom zarządu wypłaca co rusz horrendalne nagrody.

A w siatkówce?

- Prezes Mirosław Przedpełski podobno oficjalnie nie zarabia. Mnie bardziej chodzi o codzienne funkcjonowanie związku i ligi. Jeśli szukamy usługodawcy, urządźmy przetarg, a pieniądze, które zaoszczędzimy, pakujmy w młodzież, twórzmy szkoły mistrzostwa sportowego, pomagajmy klubom z kłopotami.

Panu też nie podobało się, że sędzia Dariusz Jasiński zaopatruje bez przetargu kluby, których mecze prowadzi, w sprzęt do sygnalizacji zmian?

- Jako szef Zaksy usłyszałem, że na słupku podtrzymującym siatkę muszę umieścić lampkę sygnalizującą zmiany i współdziałającą z sygnalizatorem dźwiękowym, który jest przy ławkach. Chcieliśmy dokupić tylko to urządzenie, ale okazało się, że trzeba wziąć cały nowy komplet. Te, które kupiliśmy wcześniej, leżą teraz w magazynie. Co mieliśmy robić, skoro liga się zaczynała? Takich przykładów jest mnóstwo. Rozkładanie wykładziny w halach, organizacja szkoleń i konferencji, zainteresowani wiedzą, o czym mówię. Nie mam nic przeciwko temu, żeby robili to ludzie związani z PZPS lub ligą, ale pod warunkiem, że są tańsi od konkurencji, a zwycięzców wyłaniają przetargi. Jasne, ekonomiczne reguły.

W cywilizowanym kraju o wszystkim powinny decydować przetargi, każdy podmiot - powtórzę - powinien działać jak spółka prawa handlowego. Skoro państwo daje PZPS jedną trzecią budżetu, to niech w takiej spółce też ma swego przedstawiciela, który będzie miał kontrolę nad wydatkami oraz realny wpływ na każdy z nich. Nie mam nic przeciwko temu, aby w klubie, którym kieruję, mieli przedstawicieli i miasto, i sponsor, bo z ich pieniędzy żyjemy. Niech wiedzą, jak je wydajemy.

Zmiany można wprowadzić ustawowo. Dziwię się, że nikt, a zwłaszcza państwo, nie jest nimi zainteresowane, zwłaszcza że pompuje w siatkówkę miliony.

Prezes PZPS zapewnia, że co roku zamawia audyt, z którego nie wynikają żadne nieprawidłowości.

- Na ostatnim zjeździe rozdano ładnie wydane sprawozdanie z siedmioma różnymi rozdziałami - szkolenie, wyniki itd. O finansach nie było słowa. Przyszedł tylko jakiś pan, który powiedział parę luźnych słów na temat wydatków. To był cały audyt.

W niektórych krajach zachodnich związek ma obowiązek przekazywania pieniędzy na szkolenie młodzieży, w Niemczech kluby oddają na szkolenie 15 proc. budżetu. A w PZPS?

- I państwo, i związki, w tym wypadku PZPS, powinny inwestować w kluby wychowujące młodzież, ale także biedne, które ledwie zipią, pewnie zaraz skonają, a ich trenerzy zarabiają grosze. Nie ma przecież zapisu, który broniłby PZPS pomagać młodzieży i drużynom z niższych lig.

Nie boi się pan, że siatkarska rodzina nie wybaczy tych słów?

- Przecież ja o tym mówiłem na zjeździe. Słyszę tylko: "Tak, tak, trzeba to zmienić". Ale nic się nie dzieje. Pytań mam wiele. Na przykład: dlaczego polska siatkówka nie ma drugiego obok Polkomtela sponsora, skoro tylu firmom ten sport się podoba i z pewnością chciałyby w nią zainwestować?

Jest pan persona non grata wśród działaczy?

- Jestem nielubiany w środowisku, bo mam odwagę mówić wprost rzeczy niepopularne. Czuję niechęć, właściwie wszystkie informacje, które wyciekają ze związku, a nie są mu przychylne, przypisuje się mnie. A to nie ja, będąc sędzią, wszedłem w interes z władzami ligi, nie ja wbrew regulaminowi zaangażowałem do swego klubu młodego Miłosza Hebdę [zrobiła to Skra Bełchatów za bezprecedensową zgodą PZPS]itd. Zresztą jakoś specjalnie nie przejmuję się tym, że w moich kontaktach z innymi działaczami wieje chłodem.

Chciałby pan pokierować polską siatkówką?

- Teraz to już nie ma sensu. Kiedy wydaję polecenia, siedem razy sprawdzam, czy dobrze i uczciwie je wykonano, więc nie pozwoliłbym sobie nawet na najmniejsze niedociągnięcia. Czuję się młodo, ale mam 68 lat i nie wiem, czy dałbym radę tak się poświęcić.

Wielkie wyzwanie Jastrzębia w Lidze Mistrzów - czytaj tutaj ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.