Koniec k... w lidze. Zabluźnisz? Wylatujesz z boiska!

Władze polskiego rugby rozpoczęły walkę o kulturę na boiskach. Pierwszą ofiarą eksperymentu jest Merab Gabunia, gwiazda łódzkich Budowlanych. - Wyrwało mi się słowo na k - mówi zawodnik

Rugby to najtwardsza gra zespołowa, często na boisku leje się krew. Nieodłącznym elementem każdego meczu są przekleństwa. A właściwie były. Bo Polski Związek Rugby zaczął akcję "Stop chamstwu", której głównym celem jest wyeliminowanie wulgaryzmów.

Zasady są jasne: każde przekleństwo musi być przez sędziego ukarane. Za pierwsze przeciwnicy otrzymają rzut karny, jeśli zawodnik przeklnie po raz drugi, kary są już dwie: karny i żółta kartka (winowajca musi zejść z boiska na 10 minut). Za każde kolejne przekleństwo będą kolejne karne, wykonywane z bliższej odległości. Związek nie przygotował listy zakazanych słów. Liczy na wyczucie sędziów.

Po raz pierwszy nowe przepisy zastosowano w weekend, w meczu Budowlanych z Lublina i Łodzi w półfinale Pucharu Polski. Na pierwszą karę trzeba było czekać niecałe 10 minut, a pierwszą ofiarą został Merab Gabunia, Gruzin, gwiazda łódzkiej drużyny. - Wyrwało mi się słowo na k... - przyznaje. Rywale otrzymali rzut karny. Kilkanaście minut później Gabunii znowu "się wyrwało" i musiał zejść z boiska. Tak samo ukarany został jeden z lublinian.

- Ten przepis to jakaś bzdura - oburza się Gruzin. - W trakcie meczu siedzą w nas wielkie emocje. Czasami, gdy zrobimy jakiś głupi błąd, musimy po prostu odreagować. Chyba następnym razem będę musiał wyjść na boisko z plastrem na ustach.

Dlaczego związek wprowadził kary za przekleństwa? - Na mecze przychodzą kobiety i dzieci, a na trybunach panuje rodzinna atmosfera. Musimy dbać o to, by kibice nie musieli wysłuchiwać wulgarnych okrzyków - tłumaczy Grzegorz Borkowski, sekretarz PZR.

W niedawnej dyskusji w "Gazecie" językoznawcy podkreślali, że słowo k..., którego użył Gabunia, stało się w języku polskim naturalne. - Bo k... to już nie pani lekkich obyczajów, lecz przecinek - mówił prof. Jerzy Bralczyk. Z kolei prof. Jan Miodek przyznał, że woli słowo "k..." niż "zajebiście".

W innych dyscyplinach sportowych już od dawna walczy się z przekleństwami. Ale nie za pomocą spektakularnych akcji. Sędzia koszykarski opowiada, że stara się nie słyszeć niezbyt głośnych przekleństw po nieudanych zagraniach. - Dopiero gdy ktoś zaklnie głośno albo w moim kierunku, karzę jego drużynę faulem technicznym - twierdzi.

Podobnie jest w piłce nożnej. Według sędziego Mirosława Góreckiego za ciche przekleństwo daje się żółtą kartkę, za głośne - czerwoną. Jego zdaniem karanie drużyny tak jak w rugby jest ryzykowne. - Każdy sędzia może zinterpretować inaczej wulgaryzm i uznać go za niesportowe zachowanie lub nie. Poza tym boiska do rugby, podobnie jak piłkarskie, są bardzo duże i nie sposób usłyszeć, co mówią wszyscy zawodnicy - tłumaczy.

Podobnego zdania jest Mirosław Żórawski, trener Budowlanych Łódź. - Przypuśćmy, że jest ostatnia minuta bardzo ważnego meczu. Jeden zawodnik puszcza serię przekleństw, a sędzia tego nie usłyszy. Za chwilę karze rywali karnym za bluźnierstwo rzucone pod nosem przez jednego z ich graczy. Wyobrażacie sobie, co wtedy by się działo? - pyta. - Ogólnie akcji związku należy przyklasnąć. Szkoda tylko, że została wprowadzona tak szybko, bez okresu przejściowego. I za jakiś czas i tak pewnie umrze śmiercią naturalną.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.