Karol Bielecki dla Sport.pl: Polską piłkę ręczną zostawiliśmy przypadkowi. Ja to mówiłem już w 2007 roku, a związek mi wtedy dawał po głowie

- Polską piłkę ręczną zostawiliśmy przypadkowi. Ja to mówiłem już w 2007 roku, a związek mi wtedy dawał po głowie, że nie wolno swojego środowiska krytykować. Mam trzy medale mistrzostw świata, ale więcej w życiu przegrałem, niż wygrałem - mówi Sport.pl Karol Bielecki

Paweł Wilkowicz: Tęskni pan już za piłką ręczną?

Karol Bielecki: Nie. Dzieci wychowuję. Córka ma już ponad dwa lata, synek pięć miesięcy. Jest tak mały, że żona jest jeszcze ciągle przy nim, więc córkę mam praktycznie na wyłączność. Ubieram, czeszę, karmię, wożę do przedszkola, odbieram.

Rozpieszcza pan?

- Tak. Ja jestem tym, któremu córka wchodzi na głowę. Niczego nie mogę wyegzekwować.

Pan, dwumetrowiec, który kiedyś powiedział: w emocje to ja jestem słaby?

- W okazywaniu emocji byłem i jestem słabiutki. Cisnę wszystko do wewnątrz. Rzadko mi się zdarzało, że się wzruszałem albo traciłem kontrolę nad sobą. Hamulce puszczały czasem po sukcesach, puściły, gdy wróciłem po stracie oka i rzuciłem parę bramek w meczu w Goeppingen. Tam się popłakałem, bo uwierzyłem, że mój powrót do sportu jest możliwy. Że może będę jeszcze piłkarzem ręcznym.

A w życiu się panu czasami zdarza powiedzieć: nie, no nie dam rady?

- Czasem się przy dzieciach poddaję i wzywam na pomoc żonę. Ale ogólnie sobie raczej radzę. Był czas na granie w piłkę ręczną. Jest czas na życie. Mam trochę dodatkowych zajęć. Przygotowuję się do wystąpień motywacyjnych opartych na mojej historii. Myślimy ze Sławkiem Szmalem o stworzeniu projektu, który wciągnie dzieci w sport, a odciągnie je od komputera. Żeby zasypać dziurę, jaką mamy w sportowym wychowaniu dzieci między zerówką a czwartą klasą. Żeby się nie okazywało w czwartej klasie, że dziecko się już nie nadaje do sportu, bo w ogóle wcześniej nie ćwiczyło. Trochę też inwestuję to, co udało się zarobić.

W co pan inwestuje?

- Budujemy ze Sławkiem Szmalem mieszkania. We Wrocławiu. Mamy spółkę już od dwóch lat. Budujemy teraz drugi etap. Pierwszy już zbudowaliśmy i sprzedaliśmy. A pieniądze z tej sprzedaży zainwestowaliśmy w drugi etap. I tak sobie żyjemy. Jest miło, nie ryzykujemy, nie potrzebowaliśmy kredytu. Jak sprzedamy mieszkania, to fajnie. Jak nie, to sobie zostawimy na później.

Dużo po karierze zostało na te inwestycje?

- Zawsze byłem raczej oszczędny. Wiadomo, chętnie bym wszedł do salonu samochodowego i wyjechał nową sztuką, jak to facet. Ale co po latach córce powiem, gdy będą potrzebne pieniądze dla niej? Że fajnie się jeździło nówką? Byłem piłkarzem ręcznym, nie nożnym. Wystarczy mi używany samochód.  

I zawsze tak było?

- Raz kupiłem nowy. Mercedesa z salonu. Gdy przeszedłem do Rhein-Neckar Loewen. Chciałem mieć trochę przyjemności w życiu. Ale to było raz, a potem już zacząłem myśleć, co będzie w przyszłości. Udało się trochę odłożyć, ale trzeba bardzo uważać, żeby tego nie stracić.

Panu dużo zabrakło, żeby być piłkarzem nożnym?

- Grałem mecze w kadrze makroregionu przeciw braciom Brożkom, Pawłowi Strąkowi. Byłem w kadrze województwa tarnobrzeskiego, oni w kieleckiej. Potem poszedłem na rok do Siarki Tarnobrzeg i sobie tam kopałem. Z naszej drużyny w tamtej Siarce nikt się wysoko nie wybił, chyba że kogoś przeoczyłem. A potem pojawił się Ryszard Kiljański, nauczyciel i trener, i zgarnął mnie do piłki ręcznej. Kiedyś po latach wpadłem na swojego dawnego trenera od piłki nożnej. „Kurczę, Karol, czemu zrezygnowałeś? Ja cię widziałem w czwartej, może nawet trzeciej lidze”. No nie, to jednak dziękuję. Byłem na dwóch igrzyskach, byłem medalistą mistrzostw świata, grałem w Bundeslidze. Zaryzykuję, że to jednak trochę więcej niż trzecia liga piłkarska. Pewnie byłbym tam stoperem dryblasem, który ma problem z ganianiem za małymi. Chyba żeby mnie na bramkę cofnęli, to może bym powalczył o coś więcej. Mogłem być murarzem albo hydraulikiem, zostałem piłkarzem ręcznym. Mogłem całe życie spędzić w Sandomierzu, a zwiedziłem świat. Mogłem być przeciętnym piłkarzem nożnym, a byłem całkiem niezłym ręcznym. Upadłem, ale podniosłem się. Piłka ręczna była moją pracą, a ja byłem dobrym pracownikiem. Niezły bilans. I jeszcze materialnie też udało się wiele zdobyć.

Podczas kariery też pan inwestował w nieruchomości?

- W tamtych czasach trochę inaczej, raczej w lokale użytkowe i mieszkania do wynajęcia. W restaurację, itd. A teraz budujemy. Wynajmujemy zewnętrzne firmy do realizowania naszych projektów. Mamy menedżera, który czuwa nad wszystkim. Staramy się budować jak najoszczędniej, żeby ceny były jak najbardziej przystępne. Wszystko spokojnie, bez napinania się.

Ludzie wiedzą, że kupują od Szmala i Bieleckiego?

- Gdy się wczytają w papiery, to wiedzą. My nie mamy potrzeby pchania się na afisz. Uznaliśmy, że jak będzie porządnie zbudowane i za przystępną cenę, to nie musimy być na plakatach. Jak jest dobre, to samo się obroni. Inna sprawa, że jak się podwykonawcy dowiadywali, że budują Szmal i Bielecki, to potrafili zaśpiewać podwójną stawkę. „Bo pana stać”.

Można powiedzieć, że pan wrócił do przeszłości, bo kiedyś pana piłka ręczna zabrała z placu budowy.

- Gdybym nie został piłkarzem, to pewnie dziś bym był na budowie jako murarz albo hydraulik. Tak dorabiałem, gdy byłem młody. I tak to się mogło skończyć, byłby pewny fach w ręku. Mój tata był hydraulikiem, zabierał mnie do pracy. Napatrzyłem się, jak to wygląda. Jak budowali, jak sobie czasami nadużyli. Skończyłbym szkoły i pracował z tatą. Na pierwszy obóz piłkarzy ręcznych zarobiłem właśnie na budowie. Miałem 15 lat. Dużo pracowałem jako dzieciak. Przychodziły wakacje i co było robić? Dorabiałem przez miesiąc jako pomocnik murarza. Pięćset złotych mi dali. Trzysta wydałem na obóz, dwieście na buty. Nieźle te pięć stów zainwestowałem, prawda? Pojechałem na obóz i zostałem piłkarzem ręcznym.

Już wtedy pan miał te kasety z nagraniami meczów Bundesligi, żeby się uczyć od najlepszych?

- Tak. Miałem też kasety o futbolu. Nagrania van Bastenów, Koemanów, szkółek holenderskich. Zasuwałem po trawie i robiłem to, co niby ta młodzież w Holandii robiła. Ale u mnie to jakoś inaczej wyglądało. Jakoś tak mniej wybitnie.

W ręcznej też pan kiedyś usłyszał: za słaby.

- Tak było. Starałem się o miejsce w Szkole Mistrzostwa Sportowego, ale się nie spodobałem.

Długo się pan po tym podnosił?

- Ja od małego żyłem marzeniami. Że wyjadę z Sandomierza, zostanę sportowcem, podbiję świat. Wstawałem, pakowałem się do szkoły i marzyłem. Dostałem na komunię rower – będę kolarzem. Jak zacząłem kopać piłkę, oddawałem temu całe serce. Jak mnie przekabacili na piłkę ręczną, to postanowiłem, że będę najlepszym piłkarzem ręcznym na świecie. Robiłem plany, wymyślałem wyzwania. Zapisywałem je sobie. Na przykład na skakance, na której skakałem po godzinę dziennie. Gdy mnie odrzucili w Szkole Mistrzostwa Sportowego, zapisałem sobie małymi literkami na tej skakance, że jeszcze wszystkim pokażę, że muszę ciężko pracować, że wcale nie jestem złym sportowcem, że zagram w reprezentacji. A potem, gdy miałem 17 lat i byłem już zawodnikiem klubu w Kielcach, na pamiątkowym dyplomie z turnieju w Szwecji napisałem: „Czego ty właściwie chcesz w życiu?” I patrzyłem na ten napis codziennie. Gdzieś tak w wieku 20 lat i później, po mistrzostwach świata juniorów w Brazylii, gdzie zostałem królem strzelców, utwierdziłem się w tej wierze, że się do czegoś nadaję. Potem był wyjazd za granicę,  Bundesliga, droga w górę, potem raz lepiej, raz gorzej. A to coś wygrałem, a to oko straciłem.

Do tego zderzenia, w którym stracił pan oko, nie miał pan poważniejszych kontuzji?

- Nie, tylko ścięgna Achillesa mnie męczyły. Do dziś mnie zresztą męczą. Ale niczego poważniejszego nie było. Piłka ręczna jest tak twardym i szybkim sportem, że właściwie zawsze wychodzisz na boisko ze świadomością, że coś ci się może stać. Mnie to wszystko omijało. Zdarzały się jakieś naciągnięcia, przeciążenia, takie trzydniówki. Ale nic poważnego. Ja się przez całą karierę bardzo bałem kontuzji, robiłem wszystko, żeby jej uniknąć. Ale tamtego lata czułem się tak mocny, że na krótko przed wypadkiem i strach przed kontuzją zniknął. I przyszło to lato 2010, mecz z Chorwacją: mam 28 lat, mam świetnego trenera, jestem w superklubie, który aspiruje do mistrzostwa Niemiec. Jestem u szczytu kariery, właśnie przedłużyłem kontrakt na pięć lat. Jestem finansowo zabezpieczony, mam spokój w głowie. Czuję, że moje marzenia z dzieciństwa się spełniły. Czuję, że naprawdę mogę zostać grajkiem na światowym poziomie. Może nawet już nim jestem. I ciach. Muszę zaczynać od nowa. Znów walka ze sobą, znów udowadnianie sobie i innym.

Wspominał pan kiedyś, że w tamtej sytuacji popełnił błąd. Stanął nie tam, gdzie trzeba, może tak podziałało rozluźnienie, bo mecz z Chorwacją był tuż przed urlopem.

- Cholera wie. To był pech, po prostu pech. Oglądałem kilka tygodni temu mecz Liverpoolu z Newcastle. Roberto Firmino nadział się tam na palec rywala. Gdy to zobaczyłem, byłem prawie pewien: chłopak nie ma już oka. Ale nie było widać krwi, nie było mazi jak u mnie, oko jednak nie wypłynęło. Gdyby palec poszedł trzy milimetry w bok, to rozwaliłby mu gałkę. Ale mu nie rozwalił. A u mnie rozwalił całą.

Czuje pan żal do losu, patrząc na takie sceny i myśląc o tych trzech milimetrach?

- Nie. Ja się już z tym pogodziłem. Czas pytań: dlaczego ja, dlaczego prosto w gałkę, mam za sobą. Po wypadku musiałem usiąść i sam ze sobą przedyskutować: czy warto wracać, czy nie? Słyszałem różne komentarze, różne rzeczy przelatywały mi przez głowę. A może szkoda nerwów? Zdecydowałem się jednak pociągnąć to dalej. Wiedząc, że odtąd każdy błąd będzie mnie kosztował podwójnie. Kiedyś to byłby po prostu błąd. A teraz wiedziałem, co będzie: „Po co się kaleka pcha na boisko?” „Gdyby miał oko, to pomyliłby się tak?” „Osłabia tylko drużynę”. Miałem trenera, który w rozmowach ze mną mnie wspierał, a za plecami mówił: kaleka. Ale i ja sam siebie pytałem: pomyliłbym się w tej sytuacji, gdybym miał oko? A może oni mi dają grać tylko z litości? Za nazwisko? Czy mogę im jeszcze coś dać, czego nie dałby zdrowy chłopak? Oglądałem swoje zdjęcia z pierwszych meczów po powrocie. Widać na nich, że łapię piłkę z ustami pełnymi powietrza. Takie to było dla mnie wydarzenie: złapałem piłkę. Rzecz kiedyś oczywista. A po stracie oka bardzo trudna, bo gdy widzisz tylko pół świata, to i piłka przestaje się pojawiać tam, gdzie się jej spodziewasz. Do wypadku byłem jednym z najlepiej grających w piłkę nożną wśród piłkarzy ręcznych. A po wypadku już nie, całe to czucie przestrzeni straciłem. Piłkę ręczną jeszcze jakoś po tym wypadku ogarnąłem. Ale piłki nożnej już nie, zostało mi tylko takie kopanie od czasu do czasu. Cała kariera przed wypadkiem to była przyjemność. Cała kariera po wypadku to była raczej walka o przetrwanie, a nie kariera. Skończył się czas zabawy sportem. Ja musiałem być od tamtej pory skupiony na każdym ruchu, żeby nadrobić swoją ułomność. Ale trwałem w tym. Grałem jeszcze prawie osiem lat po wypadku, aż do sezonu 2017/2018. Opisałem to wszystko w książce „Wojownik”, która niedawno się ukazała. Też miałem dylematy: pisać ją, nie pisać? Co ludzie pomyślą? Po co mi opowiadanie swojego życia, czy ono jest dla kogoś ciekawe? Ale doszedłem do wniosku: robię swoją robotę, a co ludzie o tym pomyślą, to już przecież nie moja sprawa. Jeśli kogoś to do czegoś zainspiruje – OK, napiszmy to. Wiele osób się do mnie zwracało z pytaniami, jak mi się udało podnieść, gdy wszystko się zawaliło. Więc może ludzie potrzebują o tym poczytać.

Dużo wątków trzeba było przemilczeć?

- Nie. Jakoś takie miałem życie, że nie. Jest tam i o tym, że miałem kryzysy, przesyt tym, co robiłem. Że czasami zmuszałem się do trenowania i gry. Gdy jesteś sportowcem, nie masz prawa powiedzieć: zrobię sobie teraz tydzień wolnego od gry, albo miesiąc. Choć może to by było najmądrzejszym rozwiązaniem. Czasem po prostu nie lubisz swojej pracy i chyba każdy tak ma.

Potrafi pan poznać u sportowca, że on już tej pracy nienawidzi?

- Czasem to są rzeczy nie do wychwycenia. Możesz wyglądać na przygotowanego na sto procent, a i tak ponieść klęskę. Bo sto procent to za mało. Ale to widać dopiero, gdy zaczyna się gra. Ludzie sobie nie zdają sprawy, jak wielki ogień musisz w sobie rozpalić, żeby wygrać mecz w jakimś wielkim turnieju. Ile dać z wątroby, z serca. I każde rozpalenie tego ognia potem musisz odchorować. Wracasz do domu po takim turnieju, w którym trzeba się było nakręcać na mecze co dwa dni. I najchętniej byś się potem zapadł pod ziemię, drzwi nie otwierał. Jest pustka. Bez ognia, bez serducha, nic nie ugrasz. To był chyba problem polskich piłkarzy w mundialu. Nie było w nich tego ognia, nie dali rady się nakręcić. My w igrzyskach w Rio byliśmy w ćwierćfinale z Chorwacją skazani na porażkę. Graliśmy z lepszym. Ale to my chcieliśmy bardziej. Przestała się liczyć taktyka, umiejętności. Wyrwaliśmy to wolą walki, wątrobą. Każdy z nas znalazł wtedy w sobie tego wariata, diabła jakiegoś.

Ale i wam się zdarzały turnieje, gdy tego ognia się wzniecić nie dało.

- Oczywiście. Dlatego potrafię dostrzec ten kłopot u innych. Bywało u nas, że ławka była nieżywa, że brakowało wsparcia jednego dla drugiego. I się nie udawało. Inna sprawa, czy nam się, gdy już mieliśmy ten ogień, udało osiągnąć coś wielkiego. Bo żadnego złota nigdy nie zdobyliśmy. Byliśmy w czołówce, mieliśmy medale, tyle. Zwycięstwo miałem tylko w Champions League z Vive. Nawet z tych igrzysk w Rio wracaliśmy strasznie pobici. Czwarte miejsce. Gorzej chyba się nie da. Bliżej byliśmy finału w półfinale z Duńczykami niż potem trzeciego miejsca w walce o brąz z Niemcami. Ale patrząc brutalnie: zaczęliśmy turniej słabo, potem zagraliśmy jeden wielki mecz z Chorwatami, byliśmy blisko z Danią, i tyle. Byliśmy za słabi kadrowo, z krótką ławką. Tacy chyba w sam raz na czwarte miejsce. Bywały takie lata, w 2007, 2008, 2009, 2010, że mieliśmy zespół na złoto. A i tak złota nie zdobyliśmy. Od nieudanej walki o igrzyska w Londynie 2012 już to wszystko zaczęło gasnąć.

I tak byliście najlepszym pokoleniem polskiej piłki ręcznej.

- Co z tego, jak ja więcej w karierze przegrałem, niż wygrałem? Teraz, kilka miesięcy po karierze, doceniam to, co zrobiliśmy: srebro i dwa brązy mistrzostw świata, wygrana w Lidze Mistrzów. Na polskim podwórku to jest znaczące. Ale jak się porównam z Francuzami czy Niemcami? Dwa kroki za nimi.

To prawda, że po tym pierwszym sukcesie w mistrzostwach świata, wicemistrzostwie z 2007, panu miał wręczać medal prezydent Niemiec, ale pan powiedział: jest tu też nasz prezydent i ja chcę od Lecha Kaczyńskiego?

- Tak było. Oni szli obydwaj i wręczali medale na zmianę. Wtedy jeszcze nie byliśmy przyzwyczajeni, że nam prezydenci czy premierzy ściskają dłonie i zapraszają do siebie. Więc zaprotestowałem, powiedziałem, że ja chcę od naszego. Prezydent Niemiec się chyba nie obraził. Okazało się, że się potem z prezydentami i premierami będziemy dość często widywać. Wtedy w 2007 weszliśmy, można powiedzieć, na polskie salony sportowe. My, cała piłka ręczna. Szkoda że dalszego ciągu nie widać.

Polska przegrała niedawno w eliminacjach mistrzostw Europy z Izraelem.

- Nasze pokolenie zżyło się przy podbijaniu Bundesligi. Było nas tam wtedy piętnastu, szesnastu grających w Niemczech. Teraz trudno trzech Polaków znaleźć w Bundeslidze. Nie ma ciągłości. Ja to już mówiłem w 2007. Że nic związek nie robi dla przyszłości tego sportu, że będzie źle. Dostawałem wtedy po głowie, mówili mi, że nie wolno swojego środowiska krytykować. Ale tak było. Polska piłka ręczna została zostawiona przypadkowi. Piłka nożna ma ogromny przemiał i wyłapuje talenty. W siatkówce pojawiają się młodzi zdolni. A piłka ręczna zatrzymała się w przeszłości. U nas gra się inaczej niż na Zachodzie, w innym tempie. Nie dbamy tak o szczegóły, które na Zachodzie są oczywistością i potem rozstrzygają mecze. W Bundeslidze każdy mecz musisz zagrać na sto procent. U nas nie. A wszystko bierze się z tego, że nie mamy z kogo wybierać. Gdybyśmy wybierali spośród stu tysięcy, a nie dziesięciu tysięcy, byłoby inaczej. Zbyt mało dzieciaków uprawia piłkę ręczną.

Dlaczego na Zachodzie jest inaczej?

- W Niemczech w każdej wiosce z halą do piłki ręcznej są zajęcia dla najmłodszych. Widziałem, jak przed naszymi zajęciami kilkuletnie dzieci bawiły się w piłkę ręczną, robiły ogólnorozwojówkę. To są podstawy, żeby potem dziecko ukierunkować. U nas tego nie ma. Jest problem z ogólną sprawnością. A dziecko, żeby w przyszłości zostać sportowcem, musi jakąś pracę wykonać jako malec. To nie jest tak, że przyjdzie dziesięciolatek, powie: „chcę zostać sportowcem” i gotowe. Jeśli taki dzieciak nic nie robił przez kilka poprzednich lat, to już sportowcem nie zostanie. Ja pamiętam swoje dzieciństwo: jeszcze zanim poszedłem do szkoły, cały czas coś z ojcem robiłem. A to mnie brał do cięcia drzewa w soboty, a to gonił do robienia pompek. Tak dla zabawy, dla wyzwania, dawało mi to przyjemność. Rób pompki! I robiłem. Potem się dzięki temu wszystkiemu nie różniłem od chłopaków z Zachodu, którzy byli przygotowywani fizycznie od małego w klubach. Teraz to u nas kuleje: w klubach takich zajęć nie ma, dzieci dorastają pod kloszem. Ale w sumie kim ja jestem, żeby mówić, co kuleje. Kiedyś w Świętokrzyskiem było czternaście juniorskich drużyn, co tydzień grałeś z kimś mecz, w każdym miasteczku był zespół. A dziś są cztery zespoły, w tym dwa z Kielc. Nie ma ilości, to i nie ma się skąd wziąć jakość. Trzeba zacząć od podstaw. My próbujemy filozofować o szkoleniu, a tu zwykłego grania od małego brakuje. Bycia w grupie, szkoły charakteru, wychowywania się poprzez sport. My to w Polsce zgubiliśmy w XXI wieku. Przywiązaliśmy dzieci do domu, posadziliśmy przed komputer, kontrolujemy wszystko.

W Skandynawii rodzic wie, że jak zaprowadzi dziecko do klubu, to ono tam będzie jak w sportowym przedszkolu, pod dobrą opieką. U nas nie bałby się pan zaprowadzić do niektórych klubów?

- Pozrywały nam się w sporcie więzi, zaufanie. Mamy dzieci projekty, dzieci – biegające składki. Dzieci zdalnie sterowane. Zakładamy im kaski, ochraniacze, osłaniamy przed każdym ryzykiem. Sam to widzę po moich dzieciach. Pierwszy odruch żony: jeszcze kask! A mnie się przypomina, jak po drzewach w dzieciństwie skakałem. Chcemy ze Sławkiem Szmalem stworzyć dla tej młodzieży wczesnoszkolnej coś, co sprawi, że rodzice nam zaufają, pozwolą nam działać. Popatrzą: to jest Bielecki, on coś przeżył. To jest Szmal, z nim moje dziecko będzie bezpieczne. Może w przyszłym roku uda się ruszyć. Chcemy dzieci wciągnąć do zabawy sportem, bo widzimy, że jest na to zapotrzebowanie.

Organizm się po tych kilku miesiącach bez sportu nie domaga adrenaliny?

- Nie daję się zwariować. Czasem patrzę w swój kalendarz, widzę, że mam na jakiś dzień po pięć, sześć spotkań i wtedy mówię sobie: o nie, za daleko to zaszło, pora się z czegoś wycofać. Chcę być blisko domu, rodziny, dzieci. To nie sztuka: połapać wszystko i się zagonić. Chcę mieć trzy, cztery rzeczy, które będę robić dobrze. Chcę pożyć. I chcę być człowiekiem wolnym. W biznesie też się nie rzucam na wszystko. Zrobiłem sobie w domu listę kilku rzeczy, w które warto się bawić i staram się tego trzymać.

Lista jest na skakance?

- Mam w swoim gabinecie karteczki, na nich zanotowane, co jest ważne. Gdy się za dużo dzieje i przestaję ogarniać, to patrzę na te kartki i sobie przypominam, czego mi trzeba, a za co dziękuję. Inna sprawa, że facet więcej niż dwie, trzy rzeczy naraz nie ogarnie. To po co przeciw naturze walczyć?

Piłka ręczna. Eliminacje ME. Polska przegrała z Izraelem

Piłka ręczna. Izrael - Polska 25:24. Maciej Gębala: Przepraszam, że tak zawiedliśmy

Piłka ręczna. Polska - Kosowo 37:13. Pogrom na początek eliminacji do mistrzostw Europy

Więcej o:
Copyright © Agora SA