Piłka ręczna. Robert Lis: Mam wybuchowy charakter. Dziewczyny musiały wytrzymać

- Dziewczyny musiały wytrzymać to, co wyprawiam na meczach. Mam wybuchowy charakter, ale chyba lepiej jest gdy trener żyje meczem niż kiedy siedzi smutny i ma wszystko gdzieś - mówi Robert Lis. Były kapitan reprezentacji Polski jeszcze rok temu był asystentem Tałanta Dujszebajewa w kadrze piłkarzy ręcznych. Teraz, w pierwszym sezonie pracy ze szczypiornistkami MKS-u Lublin, wygrał wszystko - Puchar Challenge, dzień wcześniej (!) Puchar Polski i mistrzostwo kraju, które zespół zapewnił sobie już na cztery kolejki przed końcem ligi.
Piłkarki MKS Perła Lublin dobyły trzecie w tym sezonie trofeum. Wcześniej triumfowały w lidze i zostały mistrzyniami kraju, a w sobotę zdobyły Puchar Polski pokonując Pogoń Szczecin. Czasu na świętowanie nie było jednak dużo, bo już w niedzielę lublinianki w hali Globus musiały się zmierzyć z Rocasa Gran Canaria w rewanżowym spotkaniu finału Challenge Cup.
Piłkarki MKS Perła już na początku spotkania wypracowały sobie przewagę. Były skuteczne w ataku, a dodatkowo dobrze broniła Weronika Gawlik. W 9. minucie lublinianki prowadziły już 5:2. Później przewaga naszych piłkarek raz rosła, a raz topniała. W 22 minucie było już 11:6, ale na przerwę MKS schodził z zaledwie dwubramkową przewagą (13:11). W drugiej połowie nasze piłkarki dość długo prowadziły. Jednak później do głosu doszły przyjezdne i zaczęły odrabiać straty. Na 9 minut przed końcem udało im się doprowadzić do remisu 22:22 i miały nawet szansę na objęcie prowadzenia. Ta sytuacja zmobilizowała lublinianki, które od tego momentu rzuciły pięć bramek nie tracąc żadnej. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 27:23 i to MKS Perła Lublin została zwycięzcą Challenge Cup. Piłkarki MKS Perła Lublin dobyły trzecie w tym sezonie trofeum. Wcześniej triumfowały w lidze i zostały mistrzyniami kraju, a w sobotę zdobyły Puchar Polski pokonując Pogoń Szczecin. Czasu na świętowanie nie było jednak dużo, bo już w niedzielę lublinianki w hali Globus musiały się zmierzyć z Rocasa Gran Canaria w rewanżowym spotkaniu finału Challenge Cup. Piłkarki MKS Perła już na początku spotkania wypracowały sobie przewagę. Były skuteczne w ataku, a dodatkowo dobrze broniła Weronika Gawlik. W 9. minucie lublinianki prowadziły już 5:2. Później przewaga naszych piłkarek raz rosła, a raz topniała. W 22 minucie było już 11:6, ale na przerwę MKS schodził z zaledwie dwubramkową przewagą (13:11). W drugiej połowie nasze piłkarki dość długo prowadziły. Jednak później do głosu doszły przyjezdne i zaczęły odrabiać straty. Na 9 minut przed końcem udało im się doprowadzić do remisu 22:22 i miały nawet szansę na objęcie prowadzenia. Ta sytuacja zmobilizowała lublinianki, które od tego momentu rzuciły pięć bramek nie tracąc żadnej. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 27:23 i to MKS Perła Lublin została zwycięzcą Challenge Cup. JAKUB ORZECHOWSKI

To był szalony weekend dla Lisa i jego podopiecznych. W sobotę w Kaliszu MKS pokonał Pogoń Szczecin 34:25 w meczu o Puchar Polski. W niedzielę lublinianki wygrały u siebie z Rocasą Gran Canaria 27:23 w rewanżowym spotkaniu finałowym Pucharu Challenge. W Hiszpanii był remis 22:22, dlatego to Polki zdobyły trofeum.

O tym przedziwnym dwumeczu i o wspaniałym debiutanckim sezonie w świecie żeńskiej piłki ręcznej rozmawiamy z trenerem Lisem.

Łukasz Jachimiak: Serdecznie gratuluję i proszę zdradzić, jak to się robi, bo mało kto zaczyna tak jak Pan. Potrójna korona w pierwszym sezonie pracy z kobietami - naprawdę wielki wyczyn.

Robert Lis: Dziękuję. A jak to się robi? Szybko złapaliśmy z dziewczynami wspólny język, dograliśmy się i są efekty.

Myśli Pan sobie teraz, że praca z kobietami wcale nie jest tak trudno, jak twierdzi wielu trenerów?

- Na pewno nie. Cieszę się ze swojego pierwszego roku, z mojej perspektywy wszystko wyglądało fajnie, a z perspektywy dziewczyn? Trzeba by je popytać. Ale skoro są sukcesy, to teraz jesteśmy zadowoleni. Zobaczymy, jaki będzie drugi rok mojej pracy.

Bardzo musiał się Pan zmieniać czy wystarczyło tylko trochę złagodnieć?

- Strasznie trudne pytanie. Nie mam pojęcia. Ale chyba nie, chyba dziewczyny musiały się do mnie dostosować bardziej niż ja do nich. I musiały wytrzymać to, co wyprawiam na meczach. Wiadomo, że te nerwy nie są po to, żeby kogokolwiek obrazić, tylko po to, żeby wygrać.

Reaguje Pan żywiołowo, ale chyba nie przesadnie, jeśli się Pana zestawi choćby z Tarantem Dujszebajewem, u którego był Pan asystentem w męskiej reprezentacji Polski.

- Możliwe, chociaż też mam charakter wybuchowy, wolę "grać" z dziewczynami niż siedzieć i patrzeć. Chyba lepiej jest gdy trener żyje meczem niż kiedy siedzi smutny i ma wszystko gdzieś.

Dzisiaj za bardzo by Pan nie pokrzyczał - duża chrypa to efekt meczów o Puchar Polski i Puchar Challenge czy świętowania po wygranych finałach?

- Naprawdę efekt meczów. Już w sobotę ledwo żyłem, głos mi zanikał, a w niedzielę u nas, w Lublinie doping był tak ogłuszający, że chcąc cokolwiek przekazać dziewczynom musiałem się drzeć na całe gardło.

W sobotę wygraliście jeden finał, w niedzielę kolejny, to chyba najlepszy moment, żeby podziękować temu, kto doprowadził do tak absurdalnej sytuacji, że dzień przed finałem europejskich rozgrywek musieliście walczyć o krajowy puchar?

- Nie chcę o tym mówić. Już chyba nie warto.

Nie bał się Pan, że to jednak będzie główny temat po finale Pucharu Challenge? Kiedy Rocasa doszła Was na 22:22, bałem się, że już fizycznie nie dacie rady, przecież Pana drużyna nagle stanęła, straciła bodajże pięciobramkową przewagę.

- Ja już prosiłem dziennikarzy, żeby oni się dowiedzieli, dlaczego doszło do takiej sytuacji. Sam nie chcę się tym już zajmować. Szkoda zdrowia.

Jak się zorganizowaliście na mecze dzień po dniu w różnych miejscach, bo przecież finał Pucharu Polski graliście w Kaliszu, a rewanż w Challenge Cup mieliście w Lublinie?

- Po Pucharze Polski bardzo szybko wyjechaliśmy. Wsiedliśmy w samochody sponsora i pojechaliśmy do hotelu w Lublinie na kolację. Razem zjedliśmy, o w miarę normalnej porze skończyliśmy dzień, a następny od początku spędziliśmy razem. Dziewczyny nie wróciły do domów, żeby się nie rozkojarzyć. Cały czas były w gotowości do gry. To się nam sprawdziło, w tych ciężkich momentach dziewczyny sobie dały radę, a faktycznie przy wyniku 22:22 kryzys był duży.

Powiedział Pan, że nie wiadomo, jaki będzie Pan miał drugi rok, czyli już Pan się zdecydował dalej pracować z kobietami i umówiliście się z szefami MKS-u na przedłużenie umowy?

- Poczekajmy do oficjalnej konferencji prasowej. Będzie zaraz po zakończeniu ligi.

Jakiś czas temu rozmawialiśmy o piłce ręcznej kobiet, kiedy jeszcze nie miał Pan z nią nic wspólnego poza oglądaniem meczów i wtedy przekonywał mnie Pan, że w żadnej innej dyscyplinie zespołowej nie ma takiej różnicy w poziomie między mężczyznami a kobietami, jak właśnie w szczypiorniaku. Podtrzymuje Pan to?

- Oczywiście dynamika jest zupełnie inna, motoryka jest zupełnie inna. Takie same są zasady, ale sport jest jednak trochę inne. Boisko ma te same wymiary, ale mężczyźni są trochę więksi, szybsi i silniejsi, więc różnice muszą być widoczne. Ale w koszykówce jest bardzo podobnie. Na pewno pracując z piłkarkami ręcznymi trochę inaczej patrzę na poziom. Bardzo się cieszę, że mogę pracować w tak dobrze zorganizowanym klubie, jestem naprawdę bardzo zadowolony. Robię wszystko na 120 procent, żebyśmy wygrywali, żebym potwierdził, że zasłużyłem na to zaufanie, które dostałem od prezesów. Oczywiście musiałem się bardzo szybko przyzwyczaić do jednak trochę innej wersji mojej dyscypliny sportu. Ale podoba mi się to. Nawet mimo dużych różnic w dynamice i motoryce.

Mówi Pan, że klub jest dobrze zorganizowany, czyli nie ma obawy, że powtórzy się sytuacja z 2001 roku, gdy zespół jeszcze pod nazwą Montex, zdobył Puchar EHF, a za chwilę stracił sponsora i musiał zapomnieć o marzeniach podbicia Ligi Mistrzyń?

- Wydaje się, że wszystko jest teraz poukładane jak należy i będzie szło w górę.

Potraficie w klubie jakoś przełożyć zdobycie Pucharu Challenge na Ligę Mistrzów? Rozmawialiście, ile moglibyście znaczyć w tych rozgrywkach już teraz?

- Ciężko coś takiego zrobić. Oczywiście rozmawiamy o takich sprawach, ale jak jest, to zobaczymy w przyszłym sezonie. Ja też mówię, że jeszcze nie ma oficjalnego komunikatu, ale chcemy za rok zobaczyć w Lidze Mistrzów w jakim miejscu jesteśmy, chcemy tam powalczyć, a za dwa lata chcemy być jeszcze mocniejsi. Nikt nie jest w stanie od razu zrobić takiego budżetu, który da Final Four.

Chyba że udałoby się Wam ściągnąć z Kielc do Lublina Berusa Servaasa.

- Pieniądze też nie gwarantują sukcesu. Vive raz wygrało Ligę Mistrzów, ale generalnie wcale aż tak kolorowo dla nich w tych rozgrywkach nie jest. Pieniądze są potrzebne, ale naprawdę niczego nie zapewnią. Mamy swój plan, zobaczymy jak nam się to wszystko ułoży.

O tym planie pewnie jeszcze nie porozmawiamy? Nie powie mi Pan, że np. po sezonie trzeba sprowadzić nowe skrzydłowe?

- Jeszcze nie porozmawiamy, do konferencji nie powiem już słowa.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.