ME piłkarek ręcznych 2016. Krowicki: ryzykuję, ale się nie boję

- W reprezentacji jest tak dobry klimat, dziewczyny są tak cholernie umotywowane, że nigdy nie dały mi przyczyny, żebym w niegrzeczny sposób zwrócił im uwagę. Ale jak dostanę w dupę, to wszyscy powiedzą "no co za facet, nawet głosu nie podniesie" - mówi Leszek Krowicki. Trener reprezentacji Polski piłkarek ręcznych przed ME w Szwecji mocno odmłodził kadrę. Pierwszy mecz w niedzielę z Francją. Relacja na żywo w Sport.pl o godz. 20.45

Obserwuj @LukaszJachimiak

Wicemistrzynie olimpijskie Francuzki w niedzielę, wicemistrzynie świata Holenderki we wtorek, a w czwartek Niemki - to rywalki Polek w fazie grupowej ME. Awans do drugiej fazy turnieju uzyskają trzy najlepsze zespoły.

Łukasz Jachimiak: na swój pierwszy turniej w roli trenera reprezentacji Polski zabrał pan mnóstwo nowych zawodniczek, a pod koniec przygotowań okazało się, że kontuzja nie pozwoli grać Karolinie Kudłacz-Gloc, która miała być kluczową postacią drużyny. Kapitan pojechała z wami na turniej trochę jako psycholog, którym jest z wykształcenia?

Leszek Krowicki: Naturalnie jej brak na boisku będzie olbrzymią stratą. Przed kilkoma tygodniami zaczęliśmy pracę w Zielonej Górze, wtedy z Karoliną wszystko było dobrze. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się piłką ręczną zdaje sobie sprawę z tego, że straciliśmy zawodniczkę zaliczaną do najlepszych na świecie. Spełniała bardzo ważną rolę na boisku, poza nim także, zwłaszcza że integrujemy nowy zespół, że weszła do kadry cała masa młodych zawodniczek. Jako kapitan Karolina służyła nam w przygotowaniach i cennymi radami dotyczącymi gry, i jako wzór poza boiskiem. Jedną z ważnych części Karoliny musimy na jakiś czas skreślić, ale bardzo się cieszymy, że w Szwecji będziemy korzystać z jej doświadczenia.

To norma, że przed wielkim turniejem z kadry ktoś wypada przez kontuzję, ale normą nie jest, że taki ktoś i tak jedzie z zespołem. Jak wymyśliliście, że kontuzjowana Kudłacz-Gloc się przyda?

- Byliśmy w kontakcie choćby z tego względu, że chciałem znać stan jej zdrowia i postępy w dążeniu do powrotu. A kiedy już wiedzieliśmy, że na boisku nam nie pomoże, to w jednej z rozmów zrodziła się idea, żeby i tak pojechała.

Pomogło to, że właśnie z nią zna się pan najlepiej? Oboje od lat mieszkacie w Niemczech, dla pana to dodatkowa osoba do sztabu?

- Zgadza się, choć na pewno nie chodzi o pomoc w kwestiach szkoleniowych, tylko o wsparcie moralne, o to, żeby pomogła młodym zawodniczkom. Karolina była aktywnym świadkiem wszystkich najważniejszych wydarzeń, jakie w ostatnich latach przeszła reprezentacja. Była symbolem drużyny, znakomitym kapitanem. Gra w dobrej lidze, prezentuje się znakomicie, o czym świadczy choćby nagroda dla najlepszej zawodniczki miesiąca w Europie sprzed dwóch czy trzech miesięcy. Mieć kogoś takiego przy zespole to bezcenna sprawa. Nie tylko dla mnie jako trenera, ale dla całej ekipy. Na pewno w Szwecji będzie naszym dobrym duchem. Dla debiutantek, które już powołanie mocno przeżywają, ona będzie oparciem.

W "16" ma pan osiem takich zawodniczek, które nigdy nie grały w żadnej wielkiej imprezie. Kilka miesięcy temu w rozmowie ze Sport.pl mówił pan, że będzie chciał wprowadzić jedną-dwie młode zawodniczki. Skąd decyzja o odmładzaniu kadry na sto procent?

- To odważny krok, wielu fachowców ciągle mnie z tą sytuacją konfrontuje. Ale nie boję się. Trochę plany nam pokrzyżowały sprawy zdrowotne. Np. Patrycja Kulwińska nie była brana pod uwagę, bo jest w ciąży, Iwona Niedźwiedź miała operację palca i nie może grać. Kiedy takie zawodniczki wypadały, to zastanawiałem się co robić. Najczęściej zadawałem sobie pytanie, kiedy zacząć odmładzać - po mistrzostwach, za rok, za dwa? Myślę, że do odważnych świat należy. Postanowiliśmy postawić na młodzież, bo moje doświadczenia z pracy w Niemczech pokazują, że warto. W Oldenburgu, w którym pracuję, kiedyś postawiłem na 17-letnią Lois Abbingh, która dziś jest gwiazdą holenderskiej reprezentacji, w podobnym wieku na Laurę van der Heijden, która będzie grała pierwsze skrzypce w holenderskiej kadrze na prawym rozegraniu, Tess Wester, uznana najlepszą bramkarką ubiegłorocznych mistrzostw świata, też przyszła do mnie w wieku lat 17. Trzeba być odważnym. Jasne, że doświadczenie na wielkich imprezach gra dużą rolę, a system rozgrywek w piłce ręcznej jest brutalny, bo tu w czołówce trzeba cały czas być, jak się z jednego turnieju wypadnie, to później ciężko się zakwalifikować do następnych. Ale jeżeli nie zrobiłbym dużych zmian teraz, tylko za dwa lata, to przed igrzyskami byłoby za mało czasu, żeby naprawić coś, co ewentualnie nie wypali.

Na pewno czas zaraz po igrzyskach jest najlepszy na rewolucję, ale czy mamy aż taki stan posiadania, by ją robić i jednocześnie liczyć na to, o czym mówi Alina Wojtas deklarująca walkę o złoto?

- Myśmy z Alinką na ten temat rozmawiali. W obecności zespołu, bo cały czas rozmawiamy o naszych celach, planach, marzeniach. Kiedy się buduje drużynę, to trzeba optymizmu, wiary, że praca przyniesie określone efekty. Ona słusznie stwierdziła, że gdyby w wywiadach mówiła, że jedziemy do Szwecji grać o 15. miejsce, to dostałaby po głowie za to, że jest pesymistką. W imieniu zespołu powiedziała, że będziemy do końca walczyć o jak najlepszy wynik. Dla niej i jej koleżanek każdy mecz będzie jak walka o złoto. Zawsze dadzą z siebie wszystko. Zapewniam, że realnie oceniamy nasze możliwości, że oddzielamy plany od marzeń. Mamy mniej doświadczony zespół niż inne w naszej grupie, trenujemy ze sobą dopiero od kilkunastu dni. Ale mimo to mamy prawo do optymizmu.

W rankingu 16 zespołów, które zagrają w Szwecji swój umiejscowiłby pan w środku stawki, w górnej "połówce" czy jeszcze gdzie indziej?

- W 1992 roku Duńczycy przed mistrzostwami Europy w piłce nożnej byli na urlopach, bo nie mieli grać w finałach. Kiedy okazało się, że zajmą miejsce Jugosławii, w której trwała wojna, to federacja ściągała zawodników z wakacji, oni się zebrali, pojechali i wygrali złoto. Albo inny przykład - niemiecka reprezentacja piłkarzy ręcznych na tegoroczne mistrzostwa Europy do Polski przyjechała w niesamowicie młodym składzie, a wróciła do domu ze złotem. Jest masa przykładów na to, że odwaga i optymizm mogą być nagrodzone. Ale jako doświadczony trener patrzę realnie. Zależy mi na tym, żebyśmy w każdym meczu się uczyli, żebyśmy z każdej sytuacji wyciągali wnioski. Zawsze podchodzę do spotkania z taką nadzieją, że nawet najlepszy rywal może mieć słabszy dzień, a my - mimo że może jesteśmy słabsi - możemy mieć dzień konia. Na takie dni konia w Szwecji liczę. A nawet na święto konia (śmiech). Na pewno ktoś kto wierzy ma większą szansę na sukces od tego, kto nie wierzy.

Mistrzostwa w Szwecji będą pańskim pierwszym turniejem w roli trenera Polski, a najważniejszym ma być olimpijski w Tokio w 2020 roku. Już się pan zastanawia jak się tam dostać i czego będzie można w Japonii dokonać?

- Cztery lata w sporcie wyczynowym to szmat czasu. Zwłaszcza jeśli chodzi o losy drużyny. Kilka dni temu odwiedziłem swojego menedżera. On w biurze na ścianach ma zdjęcia Oldenburga robione przed różnymi sezonami. Jak spojrzałem na to z 2009 roku i na to z 2012, a to daty związane z sukcesami klubu, to zauważyłem, że na obu są tylko cztery te same dziewczyny. Nie wierzę, że np. Francuzki, które teraz do Szwecji pojechały z największymi sławami, a więc z Allison Pineau i Alexandrą Lacrabere, wytrwają w tym niezmienionym składzie, który kilka miesięcy temu dał im olimpijskie srebro w Rio. My zrobiliśmy już coś, co innych czeka, a co np. zrobiono już w kadrze Rosjanek. Mistrzynie olimpijskie miały kilka lat temu wielki kryzys sportowy, Jewgienija Trefiłowa zwalniano, byli inni trenerzy, potem przyjęto go z powrotem, odbudował zespół. Najważniejsze, żeby znaleźć motyw postępowania. Dla samego siebie przede wszystkim. Uważam, że postąpiłem dobrze.

Skoro wspomniał pan rugającego swoje podopieczne Trefiłowa, to proszę powiedzieć czy panu zdarza się na zawodniczkę krzyknąć, czy zawsze prezentuje pan siłę spokoju?

- W reprezentacji jest tak dobry klimat, dziewczyny są tak cholernie umotywowane, że nigdy nie dały mi przyczyny, żebym podniósł głos, żebym którejkolwiek zwrócił uwagę w niegrzeczny sposób. Oczywiście na treningu zauważam błędy, ale kiedy przerywam ćwiczenie, to tłumaczę, nie krzyczę. Cały czas widzę wolę poprawienia się. Podnoszenie głosu jest zupełnie niepotrzebne, kiedy ma się świadomość, że pracuje się z grupą, która oczekuje rad, poprawienia tego, co jeszcze nie wychodzi. Jeśli pracuje się z zespołem przez dłuższy czas i np. błędy powtarzają się przez dwa lata, to wtedy są różne reakcje. Ale generalnie porównywanie trenerów nie ma dla mnie wielkiego sensu. Skoro Trefiłow swoimi metodami osiąga sukcesy, to wszyscy powiedzą "ok, pracuje znakomicie". Wolę takie zachowanie jak trenera reprezentacji Norwegii, który jest spokojnym facetem, nie wariuje i też ma sukces. Ale jest tak, jak w jednym z niedawnych wywiadów powiedział mój dobry kolega Wojtek Nowiński. Dziennikarz stwierdział, że Krowicki na treningu wprowadza jakieś zabawy, a Wojtek odpowiedział, że tak naprawdę nie jest istotne co Krowicki robi, tylko co swoimi metodami osiągnie. Mogę być chwalony z każdej strony za spokojny styl prowadzenia drużyny i jeśli ta drużyna będzie odnosiła sukcesy, to każdy powie "super, proszę, spokojny facet, trening zrobi inaczej niż pozostali, dziewczyny się uśmiechają, są zmotywowane". Ale niech ten Krowicki dostanie w dupę częściej niż każdy się spodziewa, to wszyscy powiedzą "no co za facet, nawet głosu nie podniesie". Oczywiście bardzo liczę na wyrozumiałość środowiska, bo jeszcze mamy przed sobą dużo pracy i to takiej rozłożonej na lata. Ale wiem, jak jest. I bardzo bym chciał, żebyśmy już grali tak, jak w najlepszych akcjach niedawnych, towarzyskich meczów ze Szwedkami czy Hiszpankami. W każdym razie krzyczeć raczej już nigdy nie będę, bo pracuję od 30 lat i nigdy nie byłem cholerykiem, idiotą. Spokojny styl pracy przyniósł mi sukcesy, z których mogę być dumny. Nie będę się zachowywał jak Trefiłow, chcę być sobą.

Jakie zabawy wprowadza pan w treningi?

- Staram się w każdej rozgrzewce zaproponować jakąś grę, która ma związek z piłką ręczną, ale wzbudza trochę uśmiechu. Mieliśmy taką fazę, że trenowaliśmy ciężko dwa razy dziennie. Tu to jeszcze nie problem, bo dziewczyny są bardzo zmotywowane, dla nich wszystko jest nowe. Ale w Oldenburgu pracuję od 12 lat, mam zawodniczki, które współpracują ze mną od początku. Czy jest pan w stanie wyobrazić sobie dzień w dzień taką samą rozgrzewkę przed treningiem? Trzeba szukać nowych rozwiązań. Zwłaszcza, że dziewczyny nie zawsze przychodzą w dobrym humorze i choć mają kontrakty i za tę pracę dostają pieniądze, to ja chcę im pomóc, chcę żeby w trudnych chwilach zapomniały o tym, czemu poświęciły cały dzień. Oczywiście nie puszczam "Bolka i Lolka", nie proponuję gry w zbijaka. Chodzi o rywalizację, ale taką, która w pierwszej fazie treningu nie wymusza maksymalnej koncentracji, tylko pozwala złapać luz. To łączy zespół. Dlatego w reprezentacji też kilkanaście minut na takie gry poświęcam, a później jak już dziewczyny się pouśmiechają, to zaczynamy konkretną, konsekwentną pracę z najwyższą koncentracją. Wiem, że dziewczynom to pasuje, że w klubach takich rzeczy im brakuje. U mnie lubią pograć w piłkę nożna i w nią też gramy. Ale dzień w dzień nie, bo to by było nudne. Ciągle szukam czegoś nowego, nowych ćwiczeń, które pozwalają się rozwijać, też szukam. Nie chodzi o to, żeby odkrywać na nowo koło, ale po wielu latach w zawodzie myślę, że wiem, co się zawodniczkom spodoba. Nad notatkami siedzę długo, wielokrotnie bywa, że trening przygotowuję dłużej niż on trwa. Musi być ciekawy, żeby był efektywny.

Dlaczego to pan ustala, kto z kim mieszka na zgrupowaniach?

- Budujemy nowy zespół, dziewczyny znają się z boisk, ale nie znają się z układów prywatnych. Uważam że grupa sportowa musi być zżyta, żeby w trudnych warunkach meczowych się wspierać. Kiedy jednej nie idzie, to druga pomoże, ale wtedy, kiedy będą się lepiej znały i lubiły. W życiu też z problemem idziemy do fajnego sąsiada, a nie do obcego. Integrujemy dziewczyny ze sobą, zmieniając układ w pokojach. Mieszkając razem one się poznają, rozmawiają nie tylko o piłce ręcznej, ale o domach, dzieciach, mężach, narzeczonych. Teraz jest czas, żeby się poznawały, w przyszłości nie będę im robił tego typu historii, bo wtedy już ten młody zespół odpowiednio się pozna. Teraz trzeba zadbać o to, żeby zawodniczki znały swoje mocne strony nie tylko na boisku, ale też te ludzkie. Sam też bardzo chętnie rozmawiam z dziewczynami o wszystkim. Chcę wiedzieć, co robią, gdzie się uczą, co zamierzają robić w przyszłości itd.

Działa pan jak Stefan Horngacher, który na początku pracy z naszymi skoczkami każdego z nich zaprosił na godzinną rozmowę?

- Możliwe. U mnie to poznanie siebie nawzajem jest jeszcze ważniejsze, bo skoki to sport indywidualny, w kluczowym momencie zawodnik jest sam. W piłce ręcznej egoista nie ma racji bytu, tu musi być grupa, która harmonizuje, musi być wzajemna pomoc, zawodnicy muszą być jak konie zaprzężone do furmanki. Jak jeden pójdzie w lewo, a drugi w prawo, to furmanka nie pojedzie. Dlatego dobra atmosfera w grupie jest nieprawdopodobnie ważna. Któż inny ma nią wpłynąć, jeśli nie trener? Muszę robić wszystko, żeby dziewczyny się znały, żeby dużo o sobie wiedziały, żeby sobie ufały i pomagały.

Znał się pan z trenerem Andrzejem Niemczykiem?

- Niestety, nie miałem okazji go poznać, ale z dystansu śledziłem to, co robił. Znakomity trener, wiem że miał sukcesy w Niemczech, w Turcji, w Polsce.

Pytam o niego, bo zastanawiam się czy tak jak Niemczyk siatkarkom naszej reprezentacji podopowiada pan zawodniczkom sposoby na zdeprymowanie rywalek. On np. radził Polkom, by przed meczem robiły sobie makijaż, co miało zdenerwować przeciwniczki, bo wyglądały gorzej .

- Ten konkretny przykład w piłce ręcznej by się nie sprawdził, bo u nas jest kontakt ciało w ciało. Ale stosuje się różne rzeczy, które mają oddziaływać psychologicznie. Żeby dziewczyny przygotować jak najlepiej potrzebuję czasu, by je poznawać. Jednym pomysłem do każdej nie trafię, bo każda reaguje na dany bodziec inaczej. Jedna potrzebuje presji, krytyki, podniesionego tonu, druga spokojnego wytłumaczenia, poklepania po ramieniu, trzy razy częstszego chwalenia albo gestu, który zwolni ją ze stresu, kiedy popełni błąd. Wachlarz rozwiązań jest olbrzymi, również takich wpływających na pewność siebie przeciwnika. To są tematy mi nieobce, mam swoje sposoby, ale dzisiaj o nich nie chce mówić, bo może się okazać, że za kilka dni będę po dwóch ciosach w łeb, ktoś wtedy przeczyta tę rozmowę i powie "napierdzielił głupot, naopowiadał jakichś bzdur, które nic nie dały".

Przejmuje się pan hejterami?

- Na pewno nie gallami anonimami. Mam trochę grubej skóry. Wiem, że czego bym dzisiaj nie powiedział, to po jakimś czasie będę rozliczany za wyniki.

Może się okazać, że całkiem szybko. Niedawno męska kadra przegrała dwa mecze pod wodzą Tałanta Dujszebajewa i już trener dowiedział się od ekspertów, że powinien zostać zwolniony, bo prowadzi kondukt żałobny naszego męskiego szczypiorniaka.

- Pozostawmy to bez komentarza. Generalnie ja się nie boję, już wszystko przeszedłem, takie lekcje mam za sobą. Mimo również negatywnych doświadczeń udało mi się sporo na przestrzeni lat ugrać, więc mądralińskimi się nie przejmuję. Tak to już jest, że po meczu zawsze wszyscy wszystko wiedzą lepiej. Wtedy ja też wiem, co zrobiłem dobrze, a co źle. Jasne, że my, trenerzy robimy błędy. Podejmujemy decyzje, które nie zawsze muszą wypalić. Dziwne, że wszystkim się wydaje, że jak nas się obsmaruje, to dopiero wtedy potrafimy zrozumieć, co się nie udało.

Oczywiście nie życzę panu porażek, ale mam wrażenie, że jeśli by przyszły, to na krytykę zareaguje pan mniej emocjonalnie niż Dujszebajew.

- Nie chcę mówić co będzie, jeśli będzie. Natomiast Dujszebajewa uważam za znakomitego trenera.

Pełna zgoda.

- To jest człowiek, który już w wielu miejscach swojej pracy udowodnił, że ten zawód rozumie. Szkoda, że kiedy tylko coś mu nie wyszło, to niektórzy zapomnieli wszystko dobre, co wcześniej zrobił. To nasza polska choroba. Jesteśmy zawistni, mało wyrozumiali dla innych. Kiedy im się wiedzie, to na pewno są cwaniakami, kombinatorami i oszustami, a jak się nie wiedzie, no to "dobrze mu, zawsze mówiłem, że się nie nadaje".

Życzę, by w najbliższych dniach pan tego nie doświadczał. A co do wyniku, to pewnie ważniejsza będzie przyzwoita gra?

- Zgadza się, chcę w meczach zobaczyć to, nad czym pracowaliśmy na treningach, przekonać się, co już wychodzi i nad czym jeszcze trzeba pracować. Na pewno idealnie nie będzie, bo czasu mieliśmy za mało, rywalki miały go więcej, dłużej razem pracowały. Ale liczę na to, że będziemy na tych mistrzostwach mieć dużo radości. Chcę, żeby schodząc z boiska dziewczyny wiedziały, że zrobiły wszystko, żeby było dobrze.

Ciesz się z powrotu zimy! Wracają piękne sportsmenki! [ZDJĘCIA]

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.