Stworzył najlepszą drużynę w Hiszpanii. Przy okazji wyprowadził z klubu kilkaset milionów

Atletico żyło tak, jak on. W 1996 było na szczycie - a on paradował z pucharami na białym koniu przez centrum Madrytu. Cztery lata później grało w drugiej lidze, kibice rzucali krzesełka na boisko, a on zwalniał trenera za trenerem. Stworzył najlepszą drużynę w Hiszpanii, a przy okazji wyprowadził z klubu kilkaset milionów peset. Kadencja Jesusa Gila była równie pokręcona jak on sam.

Robert Lewandowski już strzela w nowym sezonie. Zobacz gole:

Zobacz wideo

Siedział akurat w swoim jacuzzi otoczony wianuszkiem pięknych kobiet w samych bikini, do złotego łańcucha zawieszonego na szyi miał przypięty mikrofon. – W łóżku przy żonie – odpowiedział na pytanie dziennikarki o idealną śmierć, a panie aż się zaśmiały. Był wtedy u szczytu popularności i podobnych wywiadów udzielał dziesiątki. Trudno było mu zadać pytanie, na które jeszcze nie odpowiedział. Dziennikarze próbowali. Wymarzone epitafium? – „Tu spoczywa ten, który demaskował idiotów; który robił i mówił, co chciał; który był przyjacielem miasta; który jak nikt rozumiał życie zwykłych ludzi; który był ekstra facetem.” - Chciałbym umrzeć pogodzony z Panem Bogiem. Najlepiej z niezapłaconymi podatkami – mówił.

Już jego życie było jak serial. I to bez tego przedrostka „mini”, jak czteroodcinkowy „Pionier” wyprodukowany przez HBO. Bo akurat Jesus Gil wszystko robił na maksa: karierę, przekręty, budowy, imprezy, awantury i zakupy do Atletico Madryt

Jesus Gil, człowiek głęboko gardzący prawem

W 1987 kibice opłakiwali zmarłego Vicente Calderona, bali się o przyszłość klubu. I wtedy swój udział w wyborach zapowiada Jesus Gil, od kilku lat zasiadający w zarządzie Atletico. Obiecał kupić Paulo Futre, który dopiero co wygrał Ligę Mistrzów z FC Porto, był na absolutnym szczycie i porównywano go do Diego Maradony. Gil osobiście poleciał go kupić. Pojawił się problem, bo wszyscy piłkarze Porto byli do siebie podobni. Który to Futre? Na szczęście miał nadrukowane nazwisko na butach i tak Gil rozpoznał swojego wybrańca. Futre: – Zobaczyłem wielkiego, silnego faceta obwieszonego złotem. Zaczęliśmy rozmawiać. Co za przytłaczająca osobowość! – wspomina w rozmowie dla „HBO”. – Podpisaliśmy kontrakt A i kontrakt B. Jeden jawny, drugi pod stołem na jeszcze raz taką kwotę. U Jesusa była to norma. Kochał korupcję – śmieje się Portugalczyk. – Negocjacje były cudowne. Samochód? Dobra, będzie. Może być Porsche? Jasne, Porsche. A dom z basenem? Tak, sam lubię baseny. Prezes potrafił zadbać o piłkarzy, spełniał wszystkie nasze prośby – dodaje.  

Gil woził go po największych dyskotekach Madrytu i ogrzewał się w jego blasku. W wyborach jego najpoważniejszym rywalem był Enrique Sanchez de Leon. – Zacny człowiek. Wykształcony, oczytany, kulturalny, uprzejmy. Zupełne przeciwieństwo Gila – mówi Jose Maria Garcia, ówczesny bóg dziennikarstwa sportowego w Hiszpanii. – Ale straszny nudziarz! – dodaje. Znów – przeciwieństwo Gila, który gdy już wychodził z dyskoteki, szedł prosto na spotkania z dziennikarzami. Otwierałeś gazetę i czytałeś o Gilu. Włączałeś radio i słyszałeś Gila. Patrzyłeś w telewizor i widziałeś półnagiego Gila w basenie, który opowiada o swoim podejściu do homoseksualistów. Rozwodził się co by zrobił, gdyby któryś z jego synów okazał się gejem. – Byłbym jego najlepszym przyjacielem, wspierałbym go – deklarował. Niepytany opowiadał, że zaakceptowałby nawet córkę prostytutkę. Ludzie chcieli go słuchać. Raz przyleciała telewizja z Japonii tylko po to, żeby nagrać reportaż o jego koniach. Stwierdził wtedy, że są sto razy mądrzejsze od jego piłkarzy. – Kochał być w centrum zainteresowania i bardzo dobrze czuł media – twierdzi Garcia, który zaproponował mu prowadzenie autorskiej audycji w radiu. Rzucał anegdotami, żartami, był kontrowersyjny. Tworzył nagłówki za dziennikarzy. Wiedział co, komu powiedzieć, żeby następnego dnia wylądować na pierwszej stronie. - Przeraziła mnie łatwość z jaką ten demagog, mitoman i tani populista trafiał do ludzi. Ciągle mówił tylko o Futre i dokopaniu Realowi Madryt. Całą wizję rządzenia klubem sprowadzał do dokopania Realowi! Codziennie podrzucał coś mediom – opisuje jego rywal. - Sanchez de Leon miał ciekawy i racjonalny program, nie składał obietnic bez pokrycia. Ale w tamtych czasach hiszpański sport był krainą bezprawia. A Gil? Żywił głęboką pogardę dla prawa, uwielbiał transakcje „pod stołem” – ocenia Garcia. Wyważony Sanchez de Leon poległ z kretesem w starciu z hollywoodzką kampanią Gila.

To był przełom w jego karierze. Potrzebował go po katastrofie, do której doszło blisko 20 lat wcześniej. Gil był wtedy wziętym deweloperem – zbudował w Segowii cały kompleks rozrywkowy: z boiskami, polami golfowymi, spa, hotelem, basenem i luksusową restauracją „Los Angeles de San Rafael”. Zapraszał tam największe gwiazdy muzyki, piłkarzy FC Barcelony z Johanem Cruyffem na czele, by razem z nim podziwiali najpiękniejsze kobiety podczas wyborów miss Hiszpanii. W czerwcu 1969 roku, blisko trzysta ważnych osobistości świętowało w Segowii urodziny marketów SPAR. Burmistrzowie, prezesi, dyrektorzy – żadnych przypadkowych osób. Gil chciał się pokazać i restaurację wybudował specjalnie na tę okazję. Kazał zamówić najlepsze jedzenie i najdroższe alkohole, których ostatecznie nikt nie zdążył spróbować. Zawalił się dach, zginęło 58 osób. Dwadzieścia kobiet. Czworo dzieci. Burmistrz Barco de Avila. 150 zostało rannych.

Nie przez przypadek, a przez pogwałcenie wszelkich norm i zasad podczas budowy. Śledztwo wykazało, że Gil stawiając restaurację miał gdzieś ostrzeżenia Wydziału Architektury z Segowii i profesjonalne analizy architektów. Nie interesowała go jakość cementu ani fundamentów. Interesowało go tempo prac. Restauracja miała jak najszybciej przynosić zyski. Impreza Spara, jakieś 300 tys. peset. – Nikt nawet nie jęknął ani nie westchnął. Chwilę po zawaleniu panowała grobowa cisza i dopiero później spod gruzów słychać było krzyki konających ludzi. Zaczęły wyłaniać się białe od pyłu głowy – opowiedział „HBO” jeden ze świadków katastrofy. Gila aresztowano jeszcze tego samego dnia, kilka tygodni później skazano na pięć lat więzienia, ale już półtora roku później ułaskawił go generał Franco. Wyszedł z więzienia i w swoim stylu zaczął opowiadać jak było. Sypał anegdotami, mówił co jadł on, a co inni więźniowie. Że gotowali dla niego świetni kucharze, że sprowadzano dla niego najlepsze wino, że strażnicy go uwielbiali. Uznano to za skandal i przylepiono Gilowi łatkę mordercy pozbawionego wyrzutów sumienia, którą na dobre odkleił dopiero porywającą kampanią i statusem prezesa Atletico.

Marbella, raj na ziemi

Ale wybielenie się to jedno. Chodziło też o zyskanie jeszcze większej rozpoznawalności, dodanie sobie pewnego prestiżu, wiarygodności. To dlatego, że Gilowi marzyła się polityczna kariera. Bynajmniej nie po to, żeby zmieniać świat, tylko żeby móc budować bez ograniczeń. Połączenie futbolu, deweloperki i polityki miało być mieszanką wybuchową. Upatrzył sobie leżącą na południu Hiszpanii Marbellę. Zaniedbaną miejscowość z problemami - choćby stojącymi na każdym rogu prostytutkami i śpiącymi na ulicach bezdomnymi. – Marbella może być stolicą światowej turystyki, jeżeli tylko uwierzycie we mnie i w ten projekt. Nie jestem żadnym dyktatorem ani zbawicielem. Jestem jednym z was! – krzyczał do ludzi z balkonu ratusza. Chciał budować tam drogie apartamenty i stworzyć miejsce, które będzie konkurencją dla Monte Carlo. Stawiał budynek za budynkiem, aż rada miejska mu tego zabroniła. Kazano mu przerwać prace i zgłaszano kolejne sprawy do sądu, a on kompletnie to lekceważył i robił swoje, twierdząc, że ma wszystkie potrzebne zezwolenia. Najpierw płacił za zgodę, a później za milczenie. Politykom opłacało się siedzieć cicho i parafować wszystkie podstawiane przez niego dokumenty. Gil miał gest. 

Ale ile można komuś płacić i jeszcze użerać się z tymi mniej łasymi na pieniądze? Łatwiej przecież samemu zostać burmistrzem, samemu wystawiać pozwolenia i budować co się chce. – Nie był specjalnie kreatywny. W Marbelli powtarzał schematy wypróbowane przy budowie „Los Angeles de San Rafael” – mówi Juan Luis Galiacho, lokalny dziennikarz, który zasłynął artykułem pt. „Sztuczki Gila”. – Omijał prawo, zawsze balansował na granicy. Ale przy tym wszystkim był wizjonerem. Jako pierwszy dostrzegł, że Hiszpanie zaczynają inwestować w nieruchomości – dodaje. – Ojciec przyjechał do dziury zabitej dechami i chociaż jego plan wydawał się wtedy czystą utopią, to potrafił przekonać do niego ludzi, którzy jak szaleni kupowali kolejne działki – opisuje jego syn Marin. – To będzie idealne miejsce. Z jednej strony góry, z drugiej morze. Wyciągi narciarskie i jachty – roztaczał wizję. A później ją zrealizował. Założył partię „Group Independent Liberal”, w skrócie – oczywiście – GIL. Kolejna zawrotna kampania, kolejne zdania trafiające prosto do serc wyborców. I kolejne zwycięstwo. Zaczął powtarzać: „Jesus Gil nie jest problemem, jest rozwiązaniem”.

W 1990 roku, z tylnego siedzenia, podsunął partii rządzącej projekt ustawy, który zakładał, że profesjonalne kluby musiały zostać spółkami akcyjnymi. Władzom się to spodobało i dali klubom dwa lata na dostosowanie się, bo wiązało się to m.in. z koniecznością spłaty wszystkich zobowiązań i długów. Atletico stanęło na skraju bankructwa. Było jednym z najbardziej zadłużonych klubów – na cztery miliardy peset! Dwa miliardy zadłużenia u Gila, dwa u innych wierzycieli. Pieniądze musiały pojawić się na koncie, żeby Krajowa Rada Sportu uznała, że klub jest w stanie samodzielnie funkcjonować i będzie wypłacalny. Prezes przez pięć lat sponsorował Atletico: kupował zawodników za swoje pieniądze, swoimi pieniędzmi opłacał ich kontrakty A i kontrakty B. – Za radą prawnika ogłosił, że klub nie jest mu nic winien. Za swoje dwa miliardy kupił przyszłe zyski kapitałowe ze sprzedaży zawodników, gdy klub przekształci się już w spółkę akcyjną. Zrobił to, żeby odzyskać pieniądze zainwestowane w latach 1987-1992 – opowiada jego syn Miguel Angel Gil, obecnie dyrektor Atletico. Uciekały dni, później już godziny, a Rojiblancos wciąż mieli dwa miliardy długu. Kibice robili zbiórki, ale to była kropla w morzu potrzeb. Klub mógł zostać rozwiązany i zaczynać od zera w najniższej lidze. Ale Gil sam napisał ten scenariusz. To miał być thriller z nim w roli głównej. Liczyły się minuty, wskazówki zegara już niemal spotkały się wskazując północ. I wtedy pojawił się on - wybawca, który zapłacił, co było trzeba i przejął 97 proc. akcji klubu. Zaryzykował swoim majątkiem, żeby uratować klub. Ludzie piali z zachwytu. Co za oddanie prezesa! Co za miłość do Atletico! Co za bohater! Ten gest przez następne lata przykrywał każdą głupotę i każde oszustwo Gila. Coś na zasadzie: - „No tak, robi źle. Ale gdzie byśmy byli, gdyby nie on?!” Za każdym razem przypominano, że Gil sprawdził się w najważniejszym momencie. W sytuacji absolutnie krytycznej.

A teraz o tym, jak to zrobił. W serialu „Pionier”, opowiada prokurator Carlos Castresana: - Jesus Gil i Enrique Cerezo we dwóch spłacili ten dług. Gil dał 1,3 miliarda. Cerezo 0,65 miliarda. Chodziło tylko o jeden dzień! O stan na 30 czerwca 1992 roku. Gil pożyczył pieniądze od Banco de Vitoria, a Cerezo od Credit Lyonnais. W rzeczywistości, za akcje klubu nie zapłacili ani pesety. Pieniądze z banku przelano na prywatne konto Gila. Stamtąd zostały przelane na nowo powstałe konto o nazwie „Atletico Madryt S.A w przebudowie”. Gil dał władzom potwierdzenie przelewu: „Widzicie? Pieniądze są na koncie Atletico”. Krajowa rada sportu potwierdziła – rzeczywiście jest wpłata. Tego samego dnia pieniądze poszły w drugą stronę i wróciły na konto banku. Cerezo zrobił identycznie. Potwierdził przelew i oddał pieniądze Credit Lyonnais.”

- Pieniądz to pieniądz. Bank dał nam pieniądze i notariusz to potwierdził, rada sportu też – tłumaczył Cerezo przed kamerami „HBO”.

Jesus Gil przeżył coś na kształt orgazmu

No i się zaczęło. Jesus Gil był bogiem we własnym niebie. Mógł wszystko i nawet nie udawał, że jest inaczej: - „Płacę wszystkie rachunki. I chociażby z tego względu trener musi zgadzać się z moimi pomysłami na drużynę”. A gdy się nie zgadzał? To wylatywał. Łatwo było mu podpaść. Francisco Maturana zwolnił za to, że nie uśmiechał się na klubowym zdjęciu. Zresztą, on i tak podpadł mu już wcześniej, gdy poprosił o transfer Jurgena Klinsmanna. – Tego pedała do naszej szatni? Spieprzy atmosferę, nie ma mowy! – stwierdził Gil. Pamiętacie kto miał być najlepszym przyjacielem jego syna, gdyby okazał się gejem? 

Antonio Brionesa poleciał w przerwie meczu, Alfredo Basile podczas audycji radiowej, na której Gil tak się wkurzył, że wykrzyczał przy włączonych mikrofonach: „Sram na twój kontrakt”. Jego rekord to dziewiętnastu zwolnionych trenerów w ciągu sześciu lat. – Nie dało się tak pracować. W jednym sezonie prowadziło nas czterech szkoleniowców. Dwie porażki – won. Słaba gra – won. Największą wadą Gila był brak jakiejkolwiek cierpliwości – mówi Futre. – Ojciec był typem zwycięzcy. Kochał wygrywać – twierdzi Oscar. – Niestety, cierpiał też na przerost ambicji – uzupełnia drugi z synów, Miguel Angel. Gil kłócił się ze wszystkimi. Od sędziów, przez piłkarzy, po innych prezesów. Jego drużyna przegrała z Las Palmas, wracała do Madrytu samolotem, a on mówił w radiu jak to liczy na katastrofę i że się jego wszyscy piłkarze pozabijają. „Kosecki jest głupiutkim najemnikiem. To kretyn i najlepiej będzie, jeśli odejdzie – mówił o Polaku „El Pais”. Ajax Amsterdam ze względu na liczbę czarnoskórych piłkarzy określał „FC Kongo”. Sędziego Michelu Vautrocie po meczu Ligi Mistrzów nazwał pedałem. „Za taką pracę zostaniesz na pewno nagrodzony przez swoich fanów pederastów!” – krzyczał. A pod siedzibą La Liga uderzył prezesa Composteli, który – jak mówił Gil - ośmielił się obrazić mieszkańców Marbelli. Istotnie, Jose Maria Caneda powiedział, że muszą tam mieszkać głupi ludzie, skoro głosowali na Gila.

Triumfował w 1996 roku. – Przeżył coś na kształt orgazmu – mówi Garcia, były dziennikarz. Atletico po dziewiętnastu latach zdobyło mistrzostwo Hiszpanii, a po raz pierwszy w historii w tym samym sezonie dołożyło jeszcze krajowy puchar. I tak z dwoma trofeami Jesus Gil jechał na białym koniu przez centrum Madrytu, obok fontanny Neptuna. – Przyjaciele, bracia! Nigdy nikogo nie kochałem tak, jak was! Kocham matki, które was urodziły! – darł się do mikrofonu, stojąc na balkonie hotelu Palace. - Kochani! Jestem dogłębnie wzruszony – powiedział. Ale nie musiał tego dodawać. Drżał mu głos, łzy spływały po policzkach. Był w ekstazie. Później wziął te puchary ze sobą i wylądował z nimi w jacuzzi na tę specjalną okazję wypełnionym szampanem.

Początek końca

Jeszcze w tym samym roku Prokuratura Antykorupcyjna zaczęła działać w jego sprawie. – Wytyczaliśmy nowe szlaki w walce z korupcją. Mieliśmy nowe metody, działaliśmy inaczej. Byliśmy chwilę po rozpracowaniu Silvio Berlusconiego i mieliśmy zająć się sprawą Gila – opowiada prokurator Carlos Castresana. Chodziło głównie o to, że Jesus reklamował Marbellę na koszulkach Atletico Madryt, by przyciągnąć do miasta kolejnych sponsorów i inwestorów. Zapłacił za to 450 milionów peset wyjętych z kasy miasta. Nie pytał o zdanie radnych, nie pytał biegłego rewidenta, nie uwzględniał tego w rozliczeniach. Załatwił to jednym podpisem. – Oskarżyliśmy go o sprzeniewierzenie publicznych pieniędzy – mówi Isabel Garcia Marcos, jedna z miejskich radnych będących w opozycji. – Dowodów było mnóstwo – przyznaje Castresana. 

Dochodziły kolejne problemy. Gil budował tak gęsto, że balkony jednego bloku znajdowały się niecały metr od kolejnego. Wizja zagospodarowania? Dobre sobie! Anarchia! Jak najwięcej budynków, jak najbliżej siebie. Okno w okno, by można było sąsiadowi podać cukier. – Tak się nie dało żyć. Nie było mowy o żadnej prywatności, słońce nie wpadało do mieszkań, bo trzeba było mieć rolety. Wieczny hałas, w mieście jeden wielki plac budowy – skarżyła się jedna z mieszkanek. Ludzie podawali Gila do sądu. A sąd sprawy umarzał, bo sędziowie tak, jak Gil, nie brzydzili się korupcją. Aż pojawił się sędzia Santiago Torres. Wyłamał się z układu, potraktował sprawę poważnie i chciał, żeby sprawiedliwość dopadła Gila. Zakazał robót do czasu wydania wyroku. Był młody, zdeterminowany, ale Pilar Ramirez, prezeska sądu, w którym pracował, stwierdziła, że nie posiada kompetencji, by orzekać w tej sprawie i przekazała ją innemu sędziemu. Właściwemu. Budowano dalej.

- Popełnił ogromny błąd, chcąc przenieść model zarządzania z Marbelli do Ceuty, Melilli i w inne miejsca, by partia miała zasięg ogólnokrajowy – twierdzi Javier Alfonso Gil, jego brat. – Wtedy stał się zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego, bo rzucił się na miasta strategiczne dla Hiszpanów. Oba miasta to nasze enklawy na terenie Maroka. Miejsce ucieczki afrykańskich imigrantów. Gdyby zaczęli nimi rządzić ludzie, którym zależy tylko na pieniądzach, to aż strach pomyśleć do czego mogłoby dojść – tłumaczy dziennikarz Antonio Rubio w serialu „Pionier”. Władze zareagowały błyskawicznie i kilka tygodni po tym, jak Gil ogłosił, że jego partia wystartuje w wyborach samorządowych, Gwardia Cywilna przeprowadziła cztery rewizje jednocześnie: w ratuszu Marbelli, biurach Atletico Madryt, gabinetach Gila. – Ich celem jest skompromitowanie mnie. Zrobili nalot jak na terrorystę czy handlarza narkotyków, a chodzi o zwykłą reklamę Marbelli na koszulkach Atletico. Uważałem, że to najlepszy sposób na reklamę – bronił się Jesus.

- Żeby w ogóle wnieść akt oskarżenia musieliśmy usunąć prezeskę sądu Pilar Ramirez. Ustaliliśmy, że przeciwko Gilowi nie wszczęto żadnego postępowania, bo ona przydzielała sprawy. Przywróciliśmy odsuniętego wcześniej sędziego Torresa. Zaczął działać z niezwykłą energią – mówi Castresana. Gil panicznie bał się więzienia i kompromitacji, więc zatrudnił najdroższych prawników w Hiszpanii, ale nawet oni nie dali rady go z tego wyplątać.

– Idę do więzienia. Trudno. Nic mi nie będzie. Sprawa jest motywowana politycznie, ale poradzimy sobie – mówił w wystąpieniu, które relacjonowały wszystkie hiszpańskie telewizje. Jechał do więzienia, a ludzie ustawieni po obu stronach ulicy krzyczeli, że Gil jest ich burmistrzem. Zapewniali, że go kochają. Pod więzieniem zebrało się kilka tysięcy osób z transparentami: „Nasz Gil na wolność musi wyjść”, „Miasto murem za burmistrzem”. On wystawiał rękę przez kraty, a oni wiwatowali. Pojawiał się w oknie i był witany jak papież. Wyznawcy Gila otoczyli też dom Santiago Torresa. Krzyczeli, że go zabiją. Że lepiej, by jego żona i dzieci nie wyszły nigdy na ulicę. Wyszedł za to Gil. Z przyczyn zdrowotnych, za kaucją 100 milionów peset. – Kłuło mnie w klatce piersiowej, gdy oddychałem. Wystraszyłem się, a lekarze powiedzieli, że to z nerwów – tłumaczył dziennikarzom tuż przed bramą więzienia. – A będzie pan oglądał mecz Atletico? – Choćbym miał to przypłacić życiem!

W więzieniu pozostał za to jego najbliższy prawnik. Przyjaciel, człowiek, który zajmował się tylko jego sprawami – Jose Luis Sierra. Gil się o niego nie upomniał, zostawił na pastwę losu, a ten czuł się zdradzony. Gdy udało mu się wyjść, motywowany zemstą, postanowił zniszczyć Gila. A wiedział o nim wszystko. Był w telewizjach, prasie i radiu. Mówił o przekrętach, wyciąganiu pieniędzy z kasy klubu i miasta. O bogaceniu się kosztem mieszkańców. Nielegalnymi budowami, dziwnymi umowami z piłkarzami, sponsorami. Praniem pieniędzy w Marbelli i klubie. Pogrążył go. Ludzie znów wyszli na ulice. „Marbella należy do mieszkańców, nie do Gila!”, „Złodzieju, oddaj, co ukradłeś!”, „Precz z faszystą Gilem!”, „Gil, gnoju, zostaw miasto w spokoju”. Prokuratura węszyła dalej: - Natknęliśmy się na dowody, że klub przejął bezprawnie. Nie płacąc nawet pesety – mówi prokurator. Decyzją Krajowego Sądu Karnego i Administracyjnego nakazano usunięcie Gila ze stanowiska prezesa, odwołano zarząd klubu i przejęto jego akcje. – Okazało się, że w 1998 roku okradł Atletico z prawie 500 milionów peset – dodaje Castresana.

Kontrolę nad klubem przejął Luis Manuel Rubi. Oddelegował go Castresana, by próbował powstrzymać upadek Atletico. Gil komentował: - „Nie miałem nic przeciwko, gdy traktowali mnie jak terrorystę, zamykali w więzieniu, wyzywali od mafiosa. Ale oni postanowili zadać mi coś w samo serce. Atletico jest dla mnie symbolem i całym życiem. Nie biznesem!”. – Problem polegał na tym, że piłkarze dostawali znacznie więcej pieniędzy niż deklarował klub. 300 milionów peset, zamiast deklarowanych 160 – wyjaśniał Rubi. Kontrakt A i kontrakt B. Dzięki temu płacił niższe podatki. To wszystko wychodziło na jaw, a Gil wciąż miał poparcie kibiców! Przecież kiedyś ich uratował, tak? Przedstawiał Rubiego jako człowieka, który chce zniszczyć i jego, i klub. A ludzie skandowali: „Rubi, gamoniu, wynoś się ze stadionu!” Piłkarze bali się, że poniosą konsekwencje podpisywania „kontraktów B”. Atmosfera była nie do zniesienia. Śledczy i oddelegowany przez nich Rubi nie skupiali się na Atletico. Im bardziej chodziło o Marbellę. Mówiło się, że Gil, chcąc zemścić się na Rubim, namawiał piłkarzy do buntu i słabej gry. Oni się kompromitowali – celowo lub nie, a kibice, którzy cztery lata wcześniej świętowali największy sukces w historii, teraz tydzień w tydzień oglądali porażki klubu, który kochali. Atletico spadło do drugiej ligi. – Wtedy sędzia się ugiął i przywrócił Gila na stanowisko prezesa – stwierdził Castresana. A Rubi dodał: - Jedenastu facetów w krótkich spodenkach pokonało Krajowy Sąd Karny i Administracyjny.

Jak tata? W porządku

Rozpoczął się jego proces w sprawie defraudacji. Ciągnął się miesiącami, aż wreszcie w kwietniu 2002 roku Sąd Najwyższy zdecydował, że Gil przestaje być burmistrzem Marbelli. Otrzymał 28-letni zakaz sprawowania funkcji publicznych. – Zdawał sobie sprawę, że to początek końca – uważa Castresana. – W ostatnich latach swojego życia, czuł się prześladowany. Był prześladowany. A to, czy było to usprawiedliwione, czy nie, to kwestia dyskusyjna – twierdzi jego syn, Marin. - Panie premierze, pozbył się mnie pan, dopiął pan swego. Gratulacje – ironizował na konferencji prasowej. - Jutro podam się do dymisji i wyjadę. Hiszpanie wiedzą, że jestem ofiarą nagonki politycznej. Może kupię dom nad brzegiem morza w Brazylii i tam zostanę przez kilka lat? Moja żona też musi od tych ataków odpocząć. Wrócę, gdy sytuacja w Hiszpanii będzie normalna – mówił.

Miał jeszcze Atletico. Obiecał przywrócić je do pierwszej ligi, choć przestrzegał: - Jestem Jesus, ale nie Jezus Chrystus. Raz jeszcze sięgnął po Futre. Tym razem w roli dyrektora sportowego, na trenera wybrał Luisa Aragonesa. – Kibice muszą w coś wierzyć – twierdził. Atletico wróciło na swoje miejsce. Kilka miesięcy później sąd skazał go na 3,5 roku więzienia za malwersacje finansowe w klubie. Odwołał się od tego wyroku do Sądu Najwyższego, ale zdecydował przy tym, że i tak przestanie być prezesem Atletico. Pożegnał się wywiadem w telewizji. Siedział w fotelu, w ciemnej sali, ubrany w granatową koszulę, bez złotego łańcucha. Siedział smutny. Przekonywał, że ludzie wciąż go wspierają, kochają i to jest dla niego najważniejsze. – Wiedzą co przeżywam, wspaniale spotkać się ze zrozumieniem – mówił. Przyznał, że zbudował na cmentarzu w Madrycie mauzoleum. Wtedy dziennikarz zapytał go o epitafium. Znów, to samo pytanie po wielu latach. - „Tu spoczywa idiota, który myślał, że coś zmieni” – powiedział.

Zmarł niecały rok później. Nie doczekał uniewinnienia Sądu Najwyższego, który orzekł, że sprawa się przedawniła. Gil bezprawnie przejął klub w 1992 roku, a sprawę zgłoszono dopiero w 1999. Synowie i Cerezo, który razem z nim przejmował klub, przyjęli narrację, że akcje klubu zostały przejęte w sposób legalny i stąd uniewinnienie. Tego trzymają się do dziś.

13 maja wieczorem obejrzał walkę Mike’a Tysona i poszedł spać. Następnego dnia rano karetka zabrała go do szpitala, a po południu lekarze ogłosili, że miał udar. – W szpitalu ściskał moją rękę i spytał o nasz wynik z Racingiem Santander. Skończyło się remisem, ale skłamałem, że zwyciężyliśmy – wspomina Miguel Angel. – Odszedł człowiek, który w ostatnich latach był ostro krytykowany, a żegnało go 25 tys. kibiców na stadionie. Chyba nie darzyli go nienawiścią – dodaje. – Kolejka okrążała Vicente Calderon trzy razy. Tylu ludzi chciało go pożegnać – mówi Futre. – Zasługiwał na takie pożegnanie. Z tysiącami ludzi, z trumną owiniętą we flagę Atletico – uważa Garcia. 

Ale czy na pewno umarł? Mógł upozorować swoją śmierć, by uniknąć odpowiedzialności. Uciec jak zapowiadał i zamieszkać w Wenezueli albo Brazylii. To teoria, w którą wiele osób szczerze wierzyło. Zyskała dodatkowych zwolenników, gdy podczas jednego ze spotkań były prezes hiszpańskiej federacji Angel Maria Villar obejmując Miguela Angela Gila zapytał: - Jak tata? – W porządku.

 

Później pokrętnie tłumaczył, że był przekonany, że Villar pyta o jego mamę, nie tatę. – Nawet śledczy do mnie dzwonili, żeby zapytać, czy widziałem go leżącego w trumnie – mówi Futre. – Ja na to, że chciałbym, żeby faktycznie gdzieś się ukrywał, ale to nieprawda. Kochałem tego faceta. Wciąż kocham. Spotkać się z nim jeszcze raz? Jezus Maria! Ale dobrze to podsumował jeden z dziennikarzy: może udałoby mu się przeżyć i uciec, ale niemożliwe, żeby tak długo milczał – śmieje się Portugalczyk. 

Może sytuacja w Hiszpanii wciąż nie jest normalna?

Więcej o:
Copyright © Agora SA