Krzysztof Piątek "jest dla nas jak złoty pociąg". Odwiedziliśmy jego rodzinne strony

Krzysztof Piątek jest warty trzy roczne budżety miasta powiatowego Dzierżoniów. - W piłkę grał tu na rynku albo obok w tej wąskiej uliczce, bo wtedy jeszcze samochodów tyle nie było - mówi ojciec Krzysztofa Piątka, gdy spacerujemy po rodzinnych stronach napastnika Milanu.
Zobacz wideo

Tydzień zaczynał się tuż po piątej w poniedziałek. Pobudka, śniadanie, kilkanaście kilometrów autobusem. Z przystanku prosto na basen, żeby zdążyć na siódmą. W wodzie młodzi piłkarze mieli się zregenerować po niedzielnym meczu. Później szli do szkoły na śniadanie, mieli lekcje do piętnastej, potem obiad, trening w klubie i wieczorem wracali do domów. Wszystko jak w zegarku, kolejny dzień taki sam jak poprzedni.

– Tutaj proszę go nie szukać – mówi dyrektor gimnazjum w Dzierżoniowie Elwira Chamczyńska, gdy przeglądamy w jej gabinecie szkolne archiwum i trafiamy na stronę z listą uczniów ze stuprocentową frekwencją. Z rodzinnej Niemczy Krzysztofa Piątka do Dzierżoniowa jest około 15 km, po drodze kilka ciekawszych miejsc niż szkoła. – Na zdjęciu z pierwszej klasy jest, ale jak była sesja w drugiej, to akurat nie było go na lekcjach – uśmiecha się pani dyrektor. – A tutaj był w składzie, zajęliśmy w 2009 drugie miejsce w wojewódzkim turnieju Coca-Coli – pokazuje zdjęcie szkolnej drużyny.

Zdjęcie klasowe. Krzysztof Piątek pierwszy z lewejZdjęcie klasowe. Krzysztof Piątek pierwszy z lewej Dawid Szymczak

Krzysztof chodził do klasy sportowej gimnazjum w Dzierżoniowie, miał aż dziesięć godzin wuefu tygodniowo. Sześć tylko na piłkę nożną, trzy ogólnorozwojówki i godzinę na basenie. – Nie braliśmy przypadkowych wuefistów, zawsze konsultowaliśmy wybór z Lechią Dzierżoniów. Taka osoba musiała mieć odpowiednie referencje, uprawnienia trenerskie, specjalizację z danej dyscypliny sportu i tylko tą dyscypliną się zajmowała. Często byli to po prostu trenerzy z klubu, którzy pracowali też u nas i dzięki temu mieli dużo większy wpływ na rozwój chłopaków. Nie było tak, że trener robił swoje na treningu w klubie, a na wuefie było zupełnie coś innego albo po prostu zabawa – wyjaśnia dyrektorka szkoły Elwira Chamczyńska.

Lektura? „Te nogi na siebie zarobią”

- Na moich zajęciach był zawsze – mówi wuefista, Rafał Markowski. - Mieliśmy fajny system szkolenia, bo opierał się na ciągłości pracy w szkole i klubie. Chłopcy na początku nie byli do tego przyzwyczajeni, myśleli, że pracować trzeba na treningu, a na wuefie nauczyciel powinien rzucić piłkę, iść do siebie i się nie wtrącać. U nas tak nie było – zaznacza. Zapamiętał Krzysztofa jako sprawnego, wysportowanego ucznia, który „i przewrót w przód zrobił, i przez kozła przeskoczył, na głowie też stanął”, najbardziej jednak lubił grać w piłkę.

- Nie zdobywał super ocen, ale był to uczeń realizujący własne marzenia - przyznaje Chamczyńska. Dziennika nie chce pokazać, bo „trzeba budować etos wychowawczy”. Piątek jest dzisiaj punktem odniesienia dla dzieciaków z tej szkoły. Chcą być jak on, grać kiedyś w Milanie i reprezentacji. – Potencjał intelektualny miał na pewno, ale niektóre przedmioty go nie interesowały. Był niesforny, lubiany przez kolegów. Pewny siebie, przekonany, że uda mu się osiągnąć to, co sobie założył – wspomina. Krzysztof potrafił powiedzieć nauczycielce polskiego, że nie przeczytał tej lektury, bo to niepotrzebne. „Te nogi na siebie zarobią” – twierdził.  Na dywaniku u pani dyrektor nigdy jednak nie wylądował. – Burzliwie przechodził okres dojrzewania, ale znał granicę. Ja byłam od przypadków beznadziejnych, a ten na pewno takim nie był. Tak naprawdę, to bardzo lubię takich uczniów: charakternych, mających swoje zdanie, niestojących w kącie – mówi Chamczyńska.

W szkole ma powstać tablica upamiętniająca najlepszych sportowców. – Poza Krzyśkiem Piątkiem mieliśmy też kilku kolarzy, którzy dzisiaj reprezentują Polskę. Był Jarek Jach, Patryk Klimala, piłkarze grający w pierwszej i drugiej lidze. To cudowne uczucie być na meczu reprezentacji Polski i widzieć naszych wychowanków – tu pani dyrektor się wzrusza.

W Wałbrzychu złoty pociąg, w Dzierżoniowie Krzysztof Piątek

Dzierżoniów leży 50 km od Wrocławia. Wjeżdżając do miasta od północnej strony pierwsze to, co zobaczymy, to stadion III-ligowej Lechii. Przed bramą na dużym parkingu jest targ. Za 30 zł można kupić cały strój Krzysztofa Piątka z Milanu, reprezentacyjny jest o 10 zł droższy. Ale po koszulkę z prawdziwym herbem trzeba pofatygować się do centrum miasta. Tuż przy rynku, w witrynie sklepu sportowego, stoi kilka manekinów: z lewej ubrany w koszulkę Kun Aguero, obok Lewandowski, po drugiej stronie Cristiano Ronaldo, a idealnie na środku czerwono-czarny pasiak Piątka. – Schodzą jak szalone – cieszy się właściciel. - Zamówiliśmy po trzy ze wszystkich popularnych rozmiarów, jak tylko się pojawiły. I na pana już nie mam, zostały tylko małe i jedna taka wielgachna XXL. Zapraszam w piątek, bo będzie dostawa – mówi. – Tutaj Piątek jest bohaterem, bo to nasz chłopak. Co prawda z Niemczy, ale tu też grał. Dzieciaki u nas na orlikach nie chcą być Lewandowskim, tylko Piątkiem – dodaje.

Andrzej Bolisęga, pierwszy trener Piątka, we Włoszech odwiedzał go już kilka razy, ostatnio na derbach Mediolanu. – Krzysiek spokojnie ulicą nie przejdzie, w restauracjach najchętniej by go za darmo gościli. Chyba nie było tak popularnego Polaka w Italii – opisuje. – Konkurencja spora, bo jednak papieża mieliśmy – zauważam. – I jego pomnik w Dzierżoniowie stoi, Krzyśka jeszcze nie! – śmieje się.

Bolisęga jako wicestarosta powiatu robi wszystko, by piątkomanię wykorzystać do promocji miasta. – Nasi sąsiedzi w Wałbrzychu mieli złoty pociąg, a my teraz mamy Krzyśka Piątka – mówi. Gdy odwiedzili go dziennikarze z Włoch, powiedział im, że w Dzierżoniowie na cześć Krzysztofa jeden z dni tygodnia nazywa się piątek. – Byli tak zafascynowani jego historią, że w to uwierzyli – śmieje się.

Ostatnio na swój fanpage wrzucił zdjęcie muralu w Świdnicy, przedstawiający Rafała Majkę. Spytał mieszkańców czy chcieliby, żeby w Dzierżoniowie powstał podobny z ich sportowcem. Chcą, zaskoczenia nie ma. – Mamy też taki pomysł, żeby co tydzień organizować turnieje piłkarskie dla dzieci – zdradza Bolisęga. Jak tylko zrobi się ciepło, ruszą pełną parą. Grać będą oczywiście w piątki i do tego będzie też nawiązywała nazwa. Władysław Piątek namawia syna, żeby to on wręczył nagrody na zakończenie rozgrywek.
– Prawdopodobnie uda mu się wygospodarować kilka dni po sezonie i przyjedzie – mówi ojciec Krzysztofa.

Gabinet prezesa MOSiR-u (D.Szymczak)Gabinet prezesa MOSiR-u (D.Szymczak) Dawid Szymczak

Dzisiaj Dzierżoniów „nastraja pozytywnie”, ale gdy grał tutaj Piątek, używano sloganu „Dzierżoniów – miasto sportu”. Burmistrzem był wtedy Marek Piorun, absolwent AWF, zapalony sportowiec, który kilkanaście lat temu postanowił zrobić z miasta idealne miejsce do uprawiania sportu. Znalazł kilku podobnych zapaleńców i razem zaczęli reformować upadający klub, wyremontowali obiekty MOSiR-u. Plan opierał się na współpracy: ośrodek dawał obiekty, miasto pieniądze, klub trenerów, a szkoła etat wskazanym trenerom.

"Przeszliśmy wszystkie testy Adama Nawałki”

Dzięki temu dzisiaj każda szkoła w mieście ma swoją salę sportową, jest sporo orlików, stadion Lechii i przede wszystkim kompleks boisk, pływalnia i hala sportowa MOSiR-u. To największa duma miasta, która jeszcze kilkanaście lat temu, zanim powstały ośrodki w Arłamowie, Opalenicy i Gniewinie, przyciągała kluby ekstraklasy. Na obozy przyjeżdżały też zespoły z Rosji, Ukrainy i Białorusi. Korzystały z jednego z pierwszych w Polsce pełnowymiarowych boisk ze sztuczną nawierzchnią, dwóch pełnowymiarowych boisk trawiastych i dwóch treningowych, nieco mniejszych. Do dyspozycji mieli też basen i halę sportową. Z tego wszystkiego przez siedem lat korzystał też grający w Lechii Piątek.

– Do partyzantki nie trafił. Czytałem, jak to było u Lewandowskiego: że szatnia zbita z desek, zimna woda i jakieś klepisko. To zupełnie inna historia, tutaj chłopcy z Lechii mieli wszystko. Kilka lat temu dawaliśmy im lepsze warunki niż miała młodzież w Zagłębiu Lubin. A jak Piątek poszedł do ich pierwszej drużyny, to nawet tam nie robił wielkich oczu – mówi Robert Gulka, prezes MOSiR-u.

Zarządza tym kompleksem od kilkunastu lat. W jego gabinecie ściany przykrywają proporczyki klubów, które gościł i koszulki z podpisami piłkarzy. Szybka zabawa: wymyślam nazwę polskiego klubu lub któregoś ze wschodu, a po chwili prezes znajduje pamiątkę od niego. Jest nie do zagięcia. – W latach 2004-2012 miałem tu całą ekstraklasę, może z wyjątkiem Legii. Ale przyjeżdżał do mnie Adaś Nawałka z GKS-em Katowice, a później z Górnikiem Zabrze. Franek Smuda z Odrą Wodzisław i Zagłębiem – wylicza. – Nie mogło być u nas źle, skoro przeszliśmy przez wszystkie testy Adasia! Najpierw schodził on, próbował wszystkich posiłków i jak mu smakowało, to dopiero wpuszczał zawodników. Murawę też zawsze dokładnie sprawdzał.

- Zimą gościliśmy całą ekstraklasę białoruską, kilka klubów z Rosji, Ukrainy. Przylatywali do mnie nawet z Czelabińska, czyli ze 4 tys. km. Najpierw lecieli do Moskwy, później do Pragi i stamtąd autobusem do Dzierżoniowa. W ciągu roku wychodziło około 40-50 obozów. Na każdym mieliśmy przynajmniej 40 tysięcy złotych zarobku. Zyskiwały też hotele, które wtedy zaczęły powstawać. Korzystali nasi trenerzy, bo mogli oglądać treningi najlepszych polskich klubów. Oglądali Szachtara Donieck, BATE Borysów, które wtedy wchodziło do Ligi Mistrzów, czy FC Mińsk – mówi Gulka.

Dzisiaj jest trudniej, bo zespoły ze Wschodu już tu nie zaglądają. Rosyjskie po konflikcie z Ukrainą dostały cichy zakaz od władz. - A że były to głównie kluby wojskowe i sponsorowane przez Gazprom, to musiały posłuchać – twierdzi prezes. Białoruskie i polskie na tyle się przez ten czas wzbogaciły, że latają na obozy za granicę. – Tak samo Szachtar, teraz już się nie zatrzyma w hotelu poniżej pięciu gwiazdek. Przysyłają do nas tylko drużyny młodzieżowe. I tak całe lato mam zajęte – pokazuje grafik.

Kiedy Pistolero był lokomotywą. I nawet nie był najlepszy w swoim roczniku

Paweł Sibik przygotował specjalną prezentację o zawodnikach, dla których gra w Dzierżoniowie była trampoliną do dalszej kariery. Pokazał ją młodym piłkarzom. – Mieli poznać te historie, zainspirować się – mówi uczestnik mundialu 2002. Do niedawna to on był najsłynniejszym piłkarzem z Niemczy. Grał w ekstraklasie, na Cyprze, Jerzy Engel powołał go na mundial w Korei i Japonii. Dzisiaj jest prezesem Lechii Dzierżoniów i prowadzi zespół 14-latków.

Jego prezentacja kończyła się na Piątku. On pobudza wyobraźnię bardziej niż Sibik, Michał Masłowski, Jarosław Jach czy Patryk Klimala. Każdy w Dzierżoniowie stara się zmienić karierę Piątka w pomoc pedagogiczną. Rafał Markowski mówi podopiecznym, że Piątek wcale nie był najlepszy w swoim roczniku. Zaznacza za to, że dużo pracował. Pani dyrektor też może przypomnieć uczniom, że kilka lat temu Krzysiek był w tym miejscu, w którym oni są teraz.

- On nie strzelał po 30 goli w sezonie, nie jeździł na zgrupowania kadry dolnośląskiej. Co ciekawe, nie zawsze grał jako napastnik. Trener wystawiał go też w środku pomocy, bo brakowało mu trochę szybkości. Jak lokomotywa, musiał się rozpędzić – opisuje Markowski. – Dzisiaj powtarzam chłopakom, że jak mają 13 lat nie muszą być mistrzami. Ważne, by nimi byli 10 lat później. Piątek jest idealnym przykładem dla najbardziej utalentowanych, bo pokazuje, że sam talent to za mało, muszą dołożyć pracę. Ale jest też motywacją dla słabszych, że dzięki pracy mogą wyprzedzić tych bardziej utalentowanych – dodaje.

- Można też chłopakom opowiadać o jego odwadze. Trudne spotkania go napędzały. Zadziorność na twarzy, zero myślenia z kim gra, koncentracja tylko na sobie i golach. Nigdy nie pękał, mówiąc kolokwialnie – twierdzi wuefista. Zgadza się z tym Andrzej Bolisęga. – Taki się chyba urodził, bo dzisiaj przecież ma to samo. Patrzę na niego, jak stoi w tunelach największych stadionów i widzę ten sam wzrok co parę lat temu w Dzierżoniowie – zdradza.

Szkoła życia we Francji. „Proszę przyjechać, my sobie z nim nie dajemy rady”

Niemcza, 2006 rok. Kilka miesięcy wcześniej Andrzej Bolisęga przeprowadził się do Dzierżoniowa, żeby kierować supermarketem. Ma dwóch synów, którzy chcą grać w piłkę, jednak nie ma dla nich drużyny. Mogliby trenować, ale z dużo starszymi chłopakami. Skrzykują kilku kolegów, namawiają swojego tatę, żeby został ich trenerem i po chwili mają już swój zespół. Jadą na sparing do Niemczy. Przegrywają, kilka goli strzela im jedenastoletni Krzysztof Piątek.

- Jak nie wyjedzie z Niemczy, to pójdzie w rynek i się zmarnuje. Ma talent, my mamy warunki, niech się pan zastanowi – przekonuje Bolisęga stojącego przy trybunach Władysława Piątka, tatę Krzysztofa.Stadion jest skromny, otoczony drzewami. Murawa nierówna, na zboczu obok boiska zamontowano kilkadziesiąt plastikowych siedzeń. Kawałek dalej jest szatnia zbudowana z płyt wiórowych pomalowanych na zielono. Pomazana sprayem - „TYLKO ŚLĄSK” na jednej ścianie, „KS NIEMCZANKA” na drugiej. Nad drzwiami tabliczka: „Zakaz spożywania alkoholu”. Pod nimi porozrzucane butelki po piwie. Tak to wygląda dzisiaj. – I za moich czasów, i Krzyśka było dokładnie tak samo. Nic się nie zmieniło – przekonuje Paweł Sibik.

Szatnia KS Niemczanki Niemcza (D.Szymczak)Szatnia KS Niemczanki Niemcza (D.Szymczak) Dawid Szymczak


Bolisęga ma dar przekonywania. Ojciec Krzysztofa zgodził się, żeby syn trenował w Lechii Dzierżoniów. Tam zaczyna poznawać świat, bo trener wykorzystuje znajomości we Francji i co roku zbiera drużynę na kilkudniowy turniej pod Metz. Chłopcy zostają przydzieleni do rodzin, które zgodziły się przyjąć ich na kilka dni pod swój dach. To szkoła życia, pierwsze takie doświadczenie. Mało kto mówi w języku innym niż swój – rodziny po francusku, chłopcy z Dzierżoniowa po polsku. Jest tylko jeden, który dogaduje się ze wszystkimi. Na migi, na zasadzie domysłów, do końca nie wiadomo jak. Krzysztof potrafi załatwić wszystko czego potrzebuje.

Bolisęga cały czas ma telefon przy sobie. Dzwonią zapłakani chłopcy, którzy nie potrafią sobie poradzić albo tęsknią za rodzicami i nie najlepiej odnajdują się w nowym miejscu. Niektórych wystarczy pocieszyć, innych trzeba zabierać do siebie. Tylko w jednym przypadku zadzwonił nie piłkarz, a rodzina, u której się zatrzymał. – Proszę przyjechać, bo już nie dajemy sobie rady – słyszy. Jedzie do Krzyśka. Tłumaczy mu, że musi dostosować się do zasad obowiązujących w domu.

- Był niegrzeczny, wszedł do domu jak do siebie, czuł się bardzo swobodnie, robił to na co miał ochotę. Ale wystarczyła rozmowa i już było wszystko dobrze – wspomina. – Jak widać, wszędzie szybko się adaptował – uśmiecha się.

Historyczna, ale zaniedbana

- Dzień dobry, jestem dziennikarzem…

- Cicho, niech się pan nie przyznaje, bo jeszcze do dupy panu nakopią – pani Ewa łapie mnie za kurtkę i odciąga na bok. – Był tu już taki jeden jak pan i tak nazmyślał, że wszyscy się tu poobrażaliśmy na dziennikarzy.

Wieczorem dwa stoliki w kawiarni „Pod Łabędziem” są zajęte. Na obu piwo, na jednym pierogi, na drugim wódka. W telewizji „Jaka to melodia”, ale to nikogo nie obchodzi. Dźwięku i tak prawie nie słychać, bo trwa dyskusja między stolikami.

- Ktoś napisał w internecie, że u nas tylko piją. Że Władek Piątek u mnie kolejki stawia i że tu się mecze Milanu ogląda. Przecież ja nawet tych wszystkich kanałów nie mam. Tutaj tylko te podstawowe – wyjaśnia pani Ewa, właścicielka kawiarni.

Jestem na rynku Niemczy. Długi na może dwieście metrów, szeroki na dobre czterdzieści. Kilka małych sklepików, kawiarnia, pizzeria, zakład pogrzebowy. Tyle. W niemal każdej witrynie plakat reklamujący koncert grupy VOX. – Tylko nasz rynek i chyba jeszcze jeden w Polsce są zbudowane na kształt trapezu – mówi mi jeden z mieszkańców.

Rynek jest cały wyłożony jasną kostką brukową. Gdy Krzysiek grał tutaj w piłkę, jeszcze jej nie było. Reszta wyglądała podobnie. Dzięki jasnej kostce rynek wydaje się czystszy, bardziej zadbany niż pozostała część miasteczka. Ale tutaj też zdarzają się zniszczone kamienice i domy z odpadającą farbą. Sporo graffiti - niespecjalnie odkrywczego: jest męski narząd płciowy, są wulgaryzmy, obelgi na policję. Kontrastują z tym drogie samochody na parkingu przecinającym rynek.

Oficjalne dane mówią, że Niemcza ma około 3 tysięcy mieszkańców. Na miejscu od kilku rozmówców słyszę, że już o połowę mniej, bo kto mógł, to wyjechał. - Zostały żule, fryzjerki i bezpańskie psy – mówi mi Jacek. Dużo się zmieniło po upadku komunizmu, gdy zamknęli szwalnię i parę innych zakładów. Pracę straciło około pięćset osób, a żaden inny zakład od tego czasu nie powstał. Kto był bardziej pracowity, załapał się na „strefę” we Wrocławiu albo wyjechał za granicę. Tak jest też u Piątków: z czwórki dzieci w Polsce jest tylko jedno. – Tu zostali emeryci i ci, którym się nie chce – słyszę. Dobrej szkoły nie ma, trzeba dojeżdżać, ale pociągi nie zatrzymują się tu od paru lat. Tylko autobusy. Perspektywy też nieciekawe, bo brakuje gospodarzy z wizją. Ci, którzy mieli pomysły są już w Dzierżoniowie i pracują za lepsze pieniądze. Kto był sprawny politycznie, w końcu zamarzył o karierze i już go nie ma. Tego kto w ogóle marzył o jakiejś karierze, też już wyjechał.

- Historyczna, ale zaniedbana – opisuje Niemczę Paweł Sibik. – Na pewno ma wielki potencjał, bo do takich miejscowości za granicą przyjeżdża mnóstwo turystów. Brakuje pomysłu jak to wykorzystać – dodaje. 

Po kwadransie mam wrażenie, że znam już wszystkich i że wszyscy wiedzą o mnie. Wciąż mijają mnie ci sami ludzie, zaczepiają: dla kogo piszę, co sądzę o ich Krzyśku. Są mili, uprzejmi. Proszą, żeby nie pisać o Niemczy źle, bo „może i zaniedbana, ale za to rodzinna i z porządnymi ludźmi”. Tutaj każdy jest dla kogoś kimś: to wujek, to dziadka przyjaciel, to była nauczycielka, a ten grał w Niemczance.

Stoję pod „Malagą”, sklepem tuż obok ratusza. Rozmawia ze mną Jacek. – To przez nich tutaj jest jak jest! Przez nich nie ma pieniędzy! Ich pan opisz! Nic nie robią! – krzyczy w kierunku miejskich radnych, którzy akurat wyszli na papierosa. Z bocznej uliczki idzie już tata Krzyśka.

My się na plecach Piątka wieszać nie chcemy

- W piłkę grał tu na rynku albo obok w tej wąskiej uliczce, bo wtedy jeszcze samochodów tyle nie było. Na bramie z sąsiadami też grali, więc parę razy musiałem iść wstawić nowe szyby – mówi Władysław Piątek.

Skończył grać w piłkę, gdy miał 52 lata. Grał też w tenisa, ping-ponga. Biegał, pływał i podnosił ciężary. Kocha sport, chciał tą miłością zarazić swoje dzieci. Udało się: córka osiągała sukcesy w biegach, starsi synowie kopali piłkę, karierę zrobił ten najmłodszy. – Byliśmy nierozłączni – mówi pan Władek. Wszyscy tak o nim mówią. Żaden z rozmówców nie powiedział „Władysław”.

- Z Władkiem zawsze był kontakt: jak w pewnym momencie Krzysiek przestał przychodzić na treningi, bo mu się znudziło, to wystarczył jeden telefon. Porozmawiał, wytłumaczył i na drugi dzień Krzysiek już był – wspomina Bolisęga. – Ale to chyba raz się tylko zdarzyło. Do treningów nie trzeba go było namawiać – dodaje.

Od jednej z osób słyszę: - Dzisiaj każdy był pierwszym trenerem, każdy znał Krzyśka, każdy był jego kolegą. Wszyscy wiedzieli, że będzie dobrze grał, poznali się na talencie. Różni ludzie starają się podpiąć pod jego sukces, a bywało tak, że nikt się nim i jego kolegami nie interesował. Teraz latają po mediach i się chwalą, kariery chcą nagle robić. - Powiedziałem w którymś wywiadzie, że nie rozumiem, dlaczego przepis o pięcioprocentowym ekwiwalencie za wyszkolenie nie obowiązuje przy transferach wewnątrz jednej ligi. Gdyby Krzysiek przeszedł z Genui np. do Realu, to dostalibyśmy kolosalne pieniądze. A że kupił go Milan, to około 3 miliony złotych przeszły nam obok nosa – opowiada Bolisęga. – Ludzie od razu zaczęli mnie krytykować, że zamiast się cieszyć sukcesami Krzyśka, to zaczynam liczyć pieniądze. Działam jednak w interesie wszystkich małych klubów. Gdybyśmy dostali te pieniądze, to przez kilka lat spokojnie byśmy funkcjonowali. Nie martwili się o wypłaty, finansowanie tego wszystkiego – mówi.

Niemal każdy mój rozmówca prosi o autoryzację. Podkreśla, że był tylko jednym z trybików w tej maszynie. Sugeruje, by napisać, że to inni zrobili więcej. Tak dla świętego spokoju. Jest w tych ludziach obawa. – Po co później czytać na Facebooku, że chce się pod coś podpiąć? Że wieszam się na plecach Piątka? – tłumaczy jeden z rozmówców.

- Czuję się coraz bardziej niekomfortowo z tą łątką pierwszego trenera. Jego kariera toczyła się idealnie. My nauczyliśmy go wszystkiego, co sami potrafiliśmy w Dzierżoniowie, więc poszedł do Zagłębia. Później wziął go Michał Probierz i nauczył nowych rzeczy. Genua to już była eksplozja, ale ten klub też był bardzo potrzebny. No i Milan, gdzie wszedł na jeszcze wyższy poziom. Nie sposób wskazać jedną osobę odpowiedzialną za jego sukcesy – twierdzi Bolisęga.

Po chwili się poprawia. Da się.

- Nie rozmawialibyśmy dzisiaj o Krzysztofie Piątku, gdyby nie Władek. Tylko on jest ojcem tego sukcesu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.