Union Berlin to nadzieja dla futbolu z byłej NRD i wszystkich futbolowych romantyków. Tam kibice są ważniejsi od piłkarzy

Bilet na mecz Bayernu kosztuje tyle, ile karnet na pół sezonu Unionu Berlin. - Tu kibice nie są klientami - mówi prezes Dirk Zingler. Odbudowali klub własnymi rękami i przelali za niego krew. Dosłownie. Union pokazał, że z byłej NRD da się awansować do Bundesligi inaczej niż za miliony euro od Red Bulla. Pomógł w tym polski bramkarz Rafał Gikiewicz.

W żadnym klubie kibice nie są tak ważni, jak w Unionie. Lata temu protestowali na stadionie przeciwko reżimowi, później ten stadion odbudowali, żeby spełnić wymogi licencyjne, a gdy w 2014 roku piłkarze Joachima Loewa zdobywali w Brazylii mistrzostwo świata, oni ustawili na murawie kanapy i wspólnie oglądali to na wielkim telebimie. W grudniu znów spotkają się na trybunach, by razem kolędować. To już tradycja. A tradycja w tym klubie to rzecz święta.

Zobacz wideo

Wideo pochodzi z serwisu VOD

Union Berlin awansował do Bundesligi. Matthäus: „To najlepsze co mogło się stać”

Dirk Zinger nie potrafił powstrzymać łez. – Jestem w tym klubie od 40 lat! Tak długo czekałem na ten dzień – mówił wzruszony, gdy barażowy mecz z VfB Stuttgart skończył się remisem 0:0 i dał jego drużynie awans. Weszli do Bundesligi dzięki bramkom zdobytym na wyjeździe, bo pierwszy mecz zremisowali 2:2. W tle piłkarze polewali trenera piwem, a kibice wpadali sobie w ramiona. Zaraz po ostatnim gwizdku wbiegli na murawę, by cieszyć się razem z piłkarzami z największego osiągnięcia w historii klubu. Bo chociaż Mur Berliński upadł 30 lat temu, to niemiecki futbol rozdziela do dzisiaj. W 2009 roku spadła Energie Cottbus i od tego czasu nie było w Budeslidze klubu z dawnej Oberligi NRD.

RB Lipsk, chociaż leży we wschodnich Niemczech, to z racji wieku czasów Oberligi nie pamięta. W tym roku obchodził dziesięciolecie i trudno nawet nazwać go klubem ze wschodu. Nie ma wschodnioniemieckich piłkarzy i kibiców, nie zna wschodnioniemieckich problemów: sportowych, gospodarczych, społecznych czy politycznych. Żadnych. To międzynarodowa korporacja, zbudowana za pieniądze Red Bulla, bliska tylko geograficznie, co kontrastuje z rodzinnym Unionem Berlin, w którym gablota wprawdzie pusta, ale podstarzałe trybuny wypełnione są po brzegi. Co ciekawe – głównie stojącymi kibicami, bo na stadionie An der Alten Foersterei tylko jedna trybuna ma krzesełka. Union planuje dobudować kolejne piętro i zwiększyć pojemność stadionu do 37 tys. kibiców, dzięki czemu stojących fanów będzie więcej niż na „żółtej ścianie” w Dortmundzie.

Wizyta na klimatycznym stadionie położonym tuż przy lesie, na przedmieściach Berlina jest jak podróż w czasie. – Chodzi o to, by kibice żyli tylko meczem – tłumaczy Sebastian Fiebrig, bloger i autor podcastu o Unionie. Tam mecze przeżywa się, jak kiedyś. Nikt nie włącza muzyki po strzelonych golach czy podczas przerwy, nie ma pokazów świetlnych ani żadnych artystycznych występów, zabraknie też charakterystycznego dla Bundesligi dźwięku T-Mobile. – Nie chcemy tych wszystkich pułapek, które niesie ze sobą nowoczesna piłka – mówi Christian Arbeit, stadionowy spiker i kierownik ds. komunikacji. – Pewne rzeczy robimy tutaj inaczej i chcemy pokazać pozostałym klubom, jak to jest cieszyć się z gola bez żadnych wspomagaczy z głośników – dodaje. Kibice Unionu obawiali się, że awans do najwyższej ligi jakoś ich tradycję nadszarpnie. Dwa lata temu, gdy klub zajmował na drugie miejsce w tabeli wywiesili nawet baner: „Cholera, awansujemy!” i w zabawny sposób pokazali, że część z nich naprawdę boi się wejścia do Bundesligi i ryzyka większej komercjalizacji. – Wtedy naprawdę się tego baliśmy. Dziś wciąż pamiętamy o ryzyku, ale wszyscy tego awansu chcieliśmy najbardziej na świecie – mówi Fiebrig.

– Nasza tożsamość nie każe nam całkowicie rezygnować z reklam, bo to przecież element tego sportu. Musimy podpisywać kontrakty sponsorskie, żeby mieć czym zapłacić naszym piłkarzom. Bez interesów, które prowadzimy nie udało by nam się przetrwać - uważa Arbeit, ale zastrzega: - Nie zapominamy o naszych zasadach.

Nie po to kibice sami wyremontowali stadion, by teraz nieproszona komercja weszła na niego z buciorami i wszystko zniszczyła. Był 2008 rok, a Union mógł nie otrzymać licencji na grę w 2. Bundeslidze ze względu na wysłużony obiekt. Blisko 2,5 tys. kibiców wzięło więc wolne w pracy, wskoczyło w robocze ubrania i ruszyło odbudowywać „Starą Leśniczówkę”. Poprawiali nasypy i wylewali beton pod budowę nowych trybun. Uwinęli się w niecałe 10 miesięcy. A gdy cztery lata wcześniej ich klub był na skraju bankructwa, zorganizowali akcję „krwawienie dla Unionu”, podczas której oddawali krew, a pieniądze otrzymane z fundacji przelewali na konto klubu. – Awans tej drużyny to najlepsze, co mogło się przytrafić niemieckiej piłce. Nasz futbol i nasza liga stały się wielkim przedsiębiorstwem, a przecież piłka nożna to zupełnie coś innego. Może dzięki wizytom w „Starej Leśniczówce” niektórzy się opamiętają i przypomną, co w piłce jest najważniejsze – powiedział Lothar Matthäus, legendarny reprezentant Niemiec.

Union Berlin to społeczny fenomen. Klub wolny nawet w czasach reżimu

Historycznie Union Berlin, gdzie od roku broni Rafał Gikiewicz, jest klubem robotniczym. I o tej historii pamięta, gdy trzeba ustalić ceny biletów na poszczególne mecze. – Zamiast obejrzeć jeden mecz Bayernu Monachium, u nas można zobaczyć pół sezonu – przypominał prezes Zingler. Dzięki temu, że awansowali, w następnym sezonie kibice w Niemczech oprócz derbów Monachium i Hamburga, zobaczą derby Berlina z Herthą. Ostatni raz byli w najwyższej klasie rozgrywkowej zanim upadł Mur i wtedy ich największym rywalem było Dynamo Berlin, którego właścicielem był Erich Mielke, szef Stasi (Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego NRD). Union zaś był klubem wolnym – niepowiązanym z wojskiem ani policją. Żyli w cieniu sponsorowanego przez państwo Dynama, które dziesięć razy z rzędu zdobywało mistrzostwo Wschodnich Niemiec, podczas gdy oni nie potrafili zająć miejsca wyższego niż siódme.

Dobrze wiedzieli, że sukcesy Dynama miały więcej wspólnego z polityką niż sportem, bo gdy jego piłkarzom nie szło, dostawali rzut karny i absolutnie nikt nie mógł być tym zdziwiony ani mieć pretensji. Gdy przeciwnik zdobywał bramkę, to jeśli sędzia miał znaleźć powód, by jej nie uznać, to zawsze go znalazł. Nikt nie zakładał białych rękawiczek. Oszukiwano tak prymitywnie, że nawet fani Dynama wiedzieli, że coś jest nie tak i frekwencja na ich meczach przez niecałe dziesięć lat spadła z 15 tys. do 5,5 tys. W tym czasie wyróżniający się piłkarze z innych zespołów dostawali rozkaz przeniesienia do Dynama. Czy im się to podobało, czy nie.

– Oczywiście, że w tej rywalizacji istniał aspekt polityczny, bo Dynamo było połączone ze Stasi, czego nikt z Unionu nie akceptował – mówił „Deutsche Welle” jeden z byłych piłkarzy Unionu.

– Nasz klub stał się znany z bazy kibiców nastawionych antysystemowo. Można było zająć miejsce na trybunie i bezkarnie wyrażać pogardę dla systemu, korzystając z anonimowości w tłumie – tłumaczy. Doszło do tego, że na meczach Unionu spotykali się ludzie niezainteresowani futbolem, a walką z systemem. Dwuznaczne okrzyki „mur musi runąć” było słychać przy każdym rzucie wolnym. - Zdecydowanie częściej przegraliśmy niż wygrywaliśmy, a kibice nigdy nas nie zawiedli. To niesamowite, że chociaż brakowało nam dobrych wyników, to atmosfera zawsze była świetna – wspomina Rolf Weber, który rozegrał w Unionie ponad 200 meczów w lidze NRD. – Ci ludzie są niewytłumaczalnie fenomenalni pod każdym względem – dodaje.

Ale wraz z upadkiem Muru, upadły też oba kluby. Długo nie potrafiły odnaleźć się w świecie wolnego rynku i kapitalizmu. Dynamo do dziś tłucze się w piątej lidze, natomiast Union potrzebował kilkudziesięciu lat, by uzdrowić swoją gospodarkę, oprzeć zespół o solidne fundamenty i awansować do Bundesligi.

Awans Unionu był potrzebny. Berlinowi, Bundeslidze i całemu futbolowi

- Nie byłoby to możliwe bez Dirka Zinglera – twierdzi Fiebrig, a 2004 rok, w którym ten został prezesem wskazuje jako punkt zwrotny w funkcjonowaniu klubu. Przede wszystkim dlatego, że Zingler doskonale rozumie kibiców i pcha wózek w tym samym kierunki, co oni. Magazyn „11Freunde” zapytał go kiedyś, co sądzi o fanach, którzy podczas meczu wyjazdowego we Frankfurcie mieli problemy z policją. – Nic mi nie mów! – zwrócił się do dziennikarza. – Byłem jednym z tych kibiców. Było nas chyba 1500 na tym wyjeździe i naprawdę zachowanie policji trudno wyjaśnić – powiedział. Prezesem jest od 15 lat, ale za każdym razem zaznacza, że z klubem jest już przeszło 40, bo zaczął kibicować będąc dzieckiem.

Poza tym, że Zingler rozumie tradycję i kibiców, dobrze zarządza klubem i jego pieniędzmi. Za jego rządów Union wydostał się z trzeciej ligi, w której utknął na długie lata po zjednoczeniu Niemiec, a równo po dekadzie gry w 2. Bundeslidze awansował na sam szczyt. W klubie wciąż się nie przelewa, ale nie ma już tak poważnych problemów finansowych, jak kilkanaście lat temu. Wszyscy dostają pensję na czas, wzrastają też kwoty, za które sprowadza się piłkarzy. Wciąż jednak każdy banknot jest dokładnie oglądany, więc najwyższy transfer w historii Unionu to kupno Sebastiana Poltera za 1,6 mln euro. Z inwestycją trafiono, bo w tym sezonie sprowadzony z QPR napastnik strzelił 11 goli w 21 meczach i był drugim najskuteczniejszym piłkarzem w zespole.

Union jest 56. klubem, która zagra w Bundeslidze i pierwszym od 2012 roku, która wszedł do niej wygrywając barażowy dwumecz. Wielu ekspertów uważa, że awansował w idealnym momencie – gdy niemiecki futbol stracił wszelkie perspektywy i kibice są rozczarowani bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zabrakło przecież niemieckich drużyn w ćwierćfinałach Ligi Mistrzów i chociaż wiadomo, że Union tego akurat nie zmieni, to ma do spełnienia misję. Ma być powiewem świeżego powietrza dla Berlina, wschodnich Niemiec i całego futbolu, w którym zapomniano, o co tak naprawdę chodzi. Bardziej Union przyda się Bundeslidze niż Bundesliga jemu. I nie jest to zdanie tylko jego kibiców.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.