Rafał Gikiewicz: Od wczoraj odrzucam nieznane numery, więc telefonu od trenera Jerzego Brzęczka też nie odebrałem. Od rana byłem w klubie, załatwiałem formalności, pakowałem rzeczy na urlop. Telefon leżał z boku. Po awansie grzał się niemożliwe, więc go odłożyłem. Później zobaczyłem wiadomość, to selekcjoner Brzęczek. Oddzwoniłem, porozmawialiśmy.
Na nic nie liczyłem. Gdybym liczył, to nie wykupiłbym urlopu od trzeciego czerwca. Teraz wakacje przepadną, miałem jechać do Grecji, a później do jakiegoś egzotycznego kraju. Żona poleci sama, trudno. Muszę poprosić trenera, żeby klub przedłużył mój urlop o kilka dni, bo kiedy koledzy będą wypoczywać, ja potrenuję z kadrą. Poza mną szansę na powołanie ma tylko Sebastian Andersson, reszta poleci na wakacje. A tak w ogóle to nikt z Unionu jeszcze nie zdążył pogratulować mi powołania, bo w Berlinie wszyscy ciągle odsypiają awans, haha.
Nie będę owijał w bawełnę: do tej pory żadnego kontaktu z kadrą nie było. W styczniu swoje cele napisałem na Twitterze, może były zbyt wygórowane, ale po to codziennie wstaję, żeby robić wielkie rzeczy. Co z tego, że miałem dobry sezon? Bez awansu byłby warty dużo mniej. Dlatego skupiłem się na Unionie. Ale o reprezentację walczyłem od pierwszego sezonu w Brunszwiku, czyli od pięciu lat. Wniosek jest więc prosty: trzeba marzyć. Wojtek Szczęsny ma kontuzję, mam więc troszeczkę szczęścia, ale sam sobie na to powołanie zapracowałem.
Byłem jeszcze powołany przed Euro przez trenera Smudę… Nigdzie jednak nie wpraszałem się na siłę, choć zawsze marzyłem o reprezentacji. Adrian Mierzejewski napisał, że „w końcu się doczekałem”. To prawda, byłem cierpliwy. Patrzyłem ostatnio na Artura Boruca, który wciąż radzi sobie w Premier League, nie znam go, ale podziwiam, i pomyślałem: kurczę, przecież ja jestem młodzieniaszkiem! Sebastian Mila, kiedy strzelał bramkę Niemcom, też nie miał dwudziestu lat. Dlatego nie widziałem powodu przez który miałby porzucić marzenia. Mam zajebisty czas: jednego dnia awansowałem do Bundesligi, drugiego przyszło powołanie.
Nie, bo każdy trener ma swoją koncepcję. Jeden wolał Białkowskiego, drugi woli Gikiewicza. Bartek grał teraz trochę słabiej, Ipswich spadło z ligi, ja poszedłem w górę. Taka kolej rzeczy.
Myślę, że bez awansu nie byłoby powołania. Kiedy przechodzisz do historii, mówią o tym Niemcy i Polska, nie da się tego nie zauważyć. W Bundeslidze nie ma dwudziestu Polaków…
Przyszedłem i powiedziałem: jestem tu, aby awansować! Dyrektor sportowy zaśmiał się pod nosem. Drugi cel: zmierzyć się z Freiburgiem, mam im coś do udowodnienia. Muszę jednak przyznać, że nie spodziewałem się takiego scenariusza. W lidze mieliśmy piętnaście remisów, kolejne w barażach, traciliśmy mało bramek, w obronie byliśmy poukładani. To wystarczyło.
Nasz budżet płacowy? Osiemnaście milionów euro. Stuttgart ma pięćdziesiąt milionów, czyli ponad dwa raz więcej. Pamiętam ciągle Stuttgart z Cacau, Kevinem Kuranyim, drużynę, która grała w Lidze Mistrzów. Na dziesięć meczów z nimi przegralibyśmy osiem, dwa razy padłby remis. I złożyło się tak, że te dwa remisy przypadły na baraże. Ale nie ma w tym przypadku. Wiedzieliśmy, że Stuttgart na wyjeździe wygrał tylko jeden mecz, a my tylko jeden u siebie przegraliśmy. Miałem przeczucie, że awansujemy. I to mimo, iż jesteśmy tylko kopciuszkiem.
Po pierwszym meczu chciałem się wymienić, ale powiedział, że zrobimy to w Berlinie. Nie spodziewał się, że będzie w tak złym humorze, uciekł do szatni. No i nic z tego nie wyszło.
Stuttgart zaatakował, miał szanse, a my mieliśmy te dwa słupki. Ktoś może powiedzieć, że mieliśmy dużo szczęścia. Okej, mieliśmy. Ale myślę, że szczęście po prostu sprzyja lepszym.
Nie wypiłem nawet kropli! Pewnie dlatego nie mam w Polsce sprzymierzeńców, haha. Byłem kierowcą, musiałem odwieźć na lotnisko znajomych, którzy lecieli do Paryża, Freiburga. Ale opatrzność nade mną czuwała. Gdybym leżał nawalony, nawet nie odczytałbym wiadomości od selekcjonera. W czwartek trzeba stawić się na treningu i cieszę się, że dziś nie mam kaca.
We Wrocławiu na starówce było więcej ludzi, ale porównać będę mógł to dopiero w środę. Wtedy odkrytym autokarem przejedziemy się Berlinem, pójdziemy do burmistrzami, ludzi z urzędów. Pierwsze, co zrobiłem na boisku, to pobiegłem do rodziny, popłakałem się. Ostatnie cztery tygodnie były dla mojej żony katorgą, wszystko było podporządkowane barażom, żona brała dzieci na spacer, ja spałem w dzień, wypoczywałem. Trener Jacek Magiera powiedział kiedyś, że piłkarz bez mądrej żony nic nie osiągnie. Potwierdzam, to stuprocentowa prawda.
Wbiegli, odpalili race i… nie atakowali kibiców Stuttgartu. Oni też uszanowali nasze święto. Ludzie pili piwo, oblewali się nim, murawa wyglądała jak ser szwajcarski, bo kibice rwali ją na pamiątkę. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim: żadnej agresji, żadnych problemów.
Myślę, że tak. Trzydzieści sześć spotkań rozegranych od dechy do dechy, piętnaście meczów zagranych na zero. Zespół przyjął mnie fajnie, kibice traktują, jakbym był tu od lat. Miałem kilka ofert – z Ekstraklasy, 2. Bundesligi, Japonii, Kazachstanu – ale nie poleciałem na kasę. Nie żałuję. Postawiłem na marzenia i czuję olbrzymią satysfakcję. Powtórzę: warto marzyć.
Tematu nie było. Trenera Adama Nawałkę spotkałem na wakacjach, zażartowałem, że późno, choć lepiej późno, niż wcale. Wymieniliśmy się numerami, trener powiedział, że zaprasza do Poznania. Była okazja, skorzystałem, obejrzeliśmy z żoną i dzieciakami mecz. To wszystko.
Bardzo bym chciał. Jeszcze przynajmniej dwa sezony, czyli dopóki syn nie skończy czwartej klasy. Chciałbym więc mieć okazję zadomowić się w Berlinie na dłużej. I w Bundeslidze też.