Tajemnica Liverpoolu wyjaśniona. Klopp wpadł na genialny pomysł

Bez bramek zdobywanych w końcówkach meczów Liverpool nie byłby liderem Premier League i dłużej męczyłby się w półfinale Klubowych Mistrzostw Świata. Ale czy to w ogóle można wytrenować? Juergen Klopp tworzy specjalne warunki, wymyśla różne scenariusze, wywiera presję i udowadnia, że tak.

Już dziesięć lat temu w podobny sposób kombinował Roy Hodgson, który zarządzał gierki siedmiu na trzech z przewagą atakujących. Dzięki sporej przewadze liczebnej mieli kreować więcej sytuacji, a Fernando Torres, mający wtedy duże problemy ze skutecznością, miał zyskiwać pewność siebie i później w meczach znów strzelać jak automat. Minęła dekada. Pomysł jest podobny, ale proporcje odwrotne. Atakujących jest mniej. I jeszcze Klopp co chwilę przypomina im, że przegrywają np. dwoma bramkami. Cel jest prosty: wyrównać, strzelić jeszcze jednego gola, a później to samo powtarzać w meczach Premier League. Swoją drogą, to odwrócenie proporcji dużo mówi o miejscu w jakim był, a w jakim jest teraz Liverpool.

Juergen Klopp stawia treningi ponad meczami

Klopp po zwycięstwie w Lidze Mistrzów postanowił podnieść napastnikom poziom trudności. Zazwyczaj grają więc dziewięciu na jedenastu. W składzie szykowanym na następny mecz brakuje dwóch zawodników - najczęściej środkowego obrońcy i jednego środkowego pomocnika. Startowy wynik to zazwyczaj 3:1 dla obrońców. Mecz trwa około 25 minut. A intensywność jest nieprawdopodobna. Klopp wymaga ciągłego pressingu, stara się odwzorować warunki meczowe. Strata dwóch bramek jest celowa. Niemiec uważa bowiem, że każda drużyna naciera, gdy ma do odrobienia tylko jednego gola. Wtedy przychodzi to naturalnie. Jemu chodzi o to, by piłkarze Liverpoolu wierzyli w zwycięstwo nawet wtedy, gdy nie wierzy nikt inny. - Nawet ja nie zawsze wierzę - uśmiechał się. - Ale nigdy się nie poddaję! - zaznaczył na konferencji prasowej.

Jak się gra w Kazachstanie? Płacą zdecydowanie więcej niż Polsce:

Zobacz wideo

Presja jest podobna jak w meczu, bo trening to dla Niemca absolutna świętość. Każdy trener tak mówi, ale w jego przypadku nie jest to czcze gadanie: "The Athletic" powołuje się na znajomych Niemca i pisze, że więcej decyzji dotyczących składu podejmuje on po treningowych gierkach w Melwood niż wielkich grach na Anfield. To tam zyskuje się lub traci miejsce w składzie. Dlatego pod koniec poprzedniego sezonu kluczową rolę odegrywał Divock Origi, a Xherdan Shaqiri po obiecującym początku został odstawiony na boczny tor. - Nie mogłem zignorować sposobu w jaki trenował Divock. Musiał grać - tłumaczył Klopp na konferencji prasowej po meczu, w którym nieoczekiwanie dał mu szansę. Podobnie było z Adamem Lallaną, który nigdy nie występował jako "szóstka", aż w końcu Klopp wystawił go na tej pozycji na treningu i spodobało mu się na tyle, że później klika razy powtórzył to meczach. Choćby tym ostatnim, przeciwko Monterrey na Klubowych Mistrzostwach Świata.

W takich treningowych meczach świetnie spisywał się też Alex Oxlade-Chamberlain, którego dynamika bardzo pasuje do kontekstu odrabiania strat i szalonej walki w ostatnich minutach. Klopp wpuścił go w 65. minucie meczu z Aston Villą za Mohameda Salaha. Liverpool przegrywał wtedy 0:1, zostawało mu 25 minut. Wypisz, wymaluj sytuacja z treningu. I on - jak na treningu - akcja za akcją na prawym skrzydle, kilka w środku pola, biegał, szarpał, uderzał na bramkę. Wynik na koniec - 2:1 dla Liverpoolu.

- Nasza mentalność była fantastyczna - powiedział po tym meczu Sadio Mane. - Cały czas wierzyliśmy. Straciliśmy bramkę, później zmarnowaliśmy kilka okazji, ale nie przestaliśmy próbować. Próbowaliśmy, próbowaliśmy i jeszcze próbowaliśmy. Tak do samego końca – śmiał się. I dodał jeszcze coś bardzo znamiennego: "Nic nie dzieje się przez przypadek".

Nie ma w Anglii drugiej takiej drużyny jak Liverpool

Dzięki bramkom zdobywanym w ostatnich minutach meczów, Liverpool zdobył już dodatkowe dwanaście punktów w tym sezonie. Gdyby odjąć gole strzelane po 85. minucie, byliby na drugim miejscu w Premier League z dwoma punktami straty do Leicester i dwoma przewagi nad Manchesterem City. O przypadku nie ma mowy: w ciągu czterech lat pracy Juergena Kloppa Liverpool aż siedemnaście zwycięstw zapewnił sobie po 80. minucie meczu. Aż trzynaście z nich - po 86. minucie. Żadna inna angielska drużyna nie jest pod tym względem lepsza.  

Robią to na chłodno. Bez drżącej powieki pozbawiają nadziei kolejnych rywali. I to mimo przeciwności, jak nieodgwizdany rzut karny po zagraniu ręką obrońcy Aston Villi, jak anulowany w tym meczu gol Roberto Firmino po tym, jak sędziowie-architekci z VAR-u tak poprowadzili wszystkie linie na stopklatce, że na spalonym była jego pacha. Piłkarze Kloppa byli jak zaprogramowani na zdobycie dwóch bramek. Trafili w 87. i 94. minucie.

To samo zrobili w środę w półfinale KMŚ. Grali słabo, w nietypowym składzie. Ale mentalność pozostała ta sama. Remis 1:1, doliczony czas gry, widmo dogrywki. Trent-Alexander Arnold dośrodkował na piąty metr, a Firmino trafił do siatki i wprowadził Liverpool do finału. Zaoszczędzili trzydzieści minut, co biorąc pod uwagę liczbę już rozegranych spotkań, długą podróż do Kataru, nadchodzącą karuzelę w Premier League na przełomie roku, może mieć olbrzymie znaczenie. Poza tym, wygląda to tak, jakby każde kolejne zwycięstwo w takich okolicznościach dodawało piłkarzom wiary podczas następnych meczów. I Kloppowi, który czasami wciąż wątpi, również.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.