Dziennikarze nie zmieścili się w sali konferencyjnej. Jose Mourinho pokazał nową twarz, ale czy można mu wierzyć?

Wrócił, a media oszalały: sala konferencyjna nie pomieściła wszystkich dziennikarzy, gazety przytyły o kilka stron, analizowany był każdy aspekt jego ponad czterdziestominutowego wystąpienia. Jose Mourinho wypowiedział w tym czasie 4506 słów - żadnego kontrowersyjnego, za to kilka pochwalnych dla Mauricio Pochettino. Zmienił się? Spokorniał?

Konferencję, na życzenie Mourinho, zwołano w centrum treningowym, a nie na stadionie oddalonym raptem o pół godziny jazdy samochodem. Przyszedł na nią nie w garniturze, a w treningowym stroju, z fioletową bluzą i kamizelką na wierzchu. Kolory na razie nie do końca mu pasują, ale nie o nie tu chodzi. To miał być sygnał: nie tracimy czasu, pracujemy, czasu jest mało. – Hej, co tu tak cicho? Szykować się na trudne pytania? – śmiał się Jose, gdy pojawił się w sali. 

„The Humble One”

Nie nazwał się wprawdzie „The Humble One”, ale o pokorze mówił na pierwszej konferencji zdecydowanie najwięcej. Słowo „pokorny” powtórzył siedem razy, przekonując, że przez ostatni rok sporo analizował: swoją karierę, błędy, które popełnił i rozwiązania na przyszłość. – To pokora pozwoliła mi przeanalizować swoją karierę. Całą. Nie tylko ostatni rok. Podstawą tej analizy było to, by nie winić za niepowodzenia nikogo innego niż siebie i mój sztab – mówił. Ale wciąż wszyscy zadają sobie pytanie, czy faktycznie się zmienił. Na pewno nie zmieniła się siła z jaką oddziałuje: na pierwsze spotkanie zeszło się tylu dziennikarzy, że mimo dostawienia dodatkowych krzeseł, przed drzwiami i tak musiało odbyć się losowanie kto wchodzi, a kto będzie tylko podsłuchiwał. Mający więcej szczęścia, mogli go dokładnie analizować przez 41 minut. Na marginesie: przez pięć i pół roku w Tottenhamie Mauricio Pochettino nie miał ani jednej choćby w połowie tak długiej konferencji. 

Dziennikarze zobaczyli Mourinho spokojnego, refleksyjnego, uśmiechniętego. Wyliczyli, że trzy razy powiedział „nie chodzi o mnie”, podkreślając że ewentualny sukces zespołu nie będzie jego osobistym. „Najważniejsi są piłkarze” – padło cztery razy. Szpilek nie wbijał. Sporo za to żartował. Gdy dziennikarz z Kolumbii przejął mikrofon, Jose puścił oczko: „ten facet zawsze zadaje długie i filozoficzne pytania!”. Pierwszymi zdaniami złożył hołd Pochettino: „Wykonał tutaj wspaniałą pracę, ten klub zawsze będzie jego domem. Boiska treningowe zawsze będą jego, więc może wpadać, kiedy chce. Jeśli zatęskni, drzwi będą otwarte”. Nie chciał „ściągać portretów" Pochettino jak niegdyś w Interze Rafa Benitez ściągał te z jego podobizną. Starszyzna „Nerazzurrich” szybko doniosła mu, że Benitez miał na jego punkcie chorą obsesję: podważał go, odcinał się od jego pomysłów i chciał zmieniać wszystko, co działało, ale było autorstwa Mourinho. Szatnię stracił w pięć minut.

Robert Kubica chciałby się spotkać z Jose Mourinho

Zobacz wideo

To nie był Mourinho z pierwszych konferencji w poprzednich klubach. Ani z 2004 roku, gdy ochrzcił się „The Special One”, ani z dziewięciu lat później, gdy wracając do Chelsea uderzał w Arsene’a Wengera, przypominając że są w Premier League trenerzy, którzy ostatni tytuł wygrali dziesięć lat temu. Ani z Realu Madryt, gdy już na pierwszym spotkaniu uprzedził wszystkich, że nie ma zamiaru się zmieniać: „Jestem Jose Mourinho i przychodzę tutaj ze wszystkimi zaletami i wadami”. Ani z Manchesteru United, gdzie podszczypywał swojego poprzednika Louisa van Gaala, wyśmiewał Roya Hodgsona za pomysł wystawienia Wayne’a Rooneya w środku pola i przygotował listę 55 młodych piłkarzy, których rzekomo wprowadzał w świat wielkiej piłki, by zasypać nimi dziennikarzy, gdy zasugerują, że nie daje szansy juniorom. Wciągnął na nią nawet Arjena Robbena, który jednak, zanim odkrył go Jose, miał już za sobą dziesięć meczów w reprezentacji Holandii i występ na Euro 2004. Wpisał też Carlosa Alberto, ale okazało się, że zanim Jose wziął go do Porto i pokazał światu, miał już 43 mecze rozegrane dla Fluminense i cztery spotkania w reprezentacji Brazylii. Ale prawda nigdy nie przeszkadzała Portugalczykowi w narracji.

Teraz nikogo nie zaatakował, był zrelaksowany. Zachował jednak zdolność wrzucania dziennikarzom zdań do nagłówków: „Czy porażka w finale Ligi Mistrzów mogła mieć wpływ na grę piłkarzy? Nie wiem, nigdy nie przegrałem finału Ligi Mistrzów” – uśmiechał się. Chwilami zza nowej maski, przebijał stary Jose. Choćby wtedy, gdy stwierdził, że nie jest wielkim piłkarzem ten, kto myśli tylko o sobie. Mogło się to odnosić do Paula Pogby. Mourinho pochwalił się też, że po przejęciu Tottenhamu dostał „z pięćdziesiąt wiadomości z gratulacjami od personelu i piłkarzy United”, co miało zaznaczyć, że w Manchesterze wcale nie był tak nielubiany, jak wszystkim się wydawało.

Na początek „Mr Pellegrino”

W podobnym czasie, w innej części Londynu odbyła się konferencja Manuela Pellegriniego – pierwszego trenera, któremu powracający Jose uściśnie dłoń. O ile oczywiście Chilijczyk nie zrobi podobnego uniku jak w 2013. – Nie podałem mu ręki, bo nie chciałem – rzucił wtedy poirytowany na konferencji prasowej. Ich konflikt zaczął się dziewięć lat temu, gdy Mourinho trafił do Realu Madryt i najpierw przekręcił jego nazwisko na „Pellegrino”, a później wskazał różnicę między nimi: „Jeśli mnie Real kiedyś zwolni, to pójdę do wielkiego klubu z Premier League lub Serie A”. Pellegrini z Madrytu trafił do Malagi. I to Portugalczyk postanowił obśmiać. W kolejnych latach obaj nie pozostawali sobie dłużni: Mourinho dalej nazywał go „Mr Pellegrino”, a Chilijczyk zarzucał, że Chelsea gra jak Stoke City. „To hipokryta. Twierdzi, że nie mówi o mnie ani o moich zespołach, a zrobił to już po raz trzeci albo czwarty” – odpowiadał Portugalczyk.

- Może macie jeszcze jakieś pytania dotyczące Mourinho? – ironicznie zapytał Pellegrini, wychodząc z sali konferencyjnej. Przez ostatnie dwadzieścia minut musiał opowiadać przede wszystkim o swoim rywalu. Pochwalił raz, pochwalił drugi, ale grzeczność pozwoliła tylko na tyle. Później mówił już o słabym stylu prowadzącym do tych wszystkich sukcesów. Londyńscy dziennikarze przypomnieli Pellegriniemu, że wciąż lepiej mówić o Mourinho niż tłumaczyć, dlaczego West Ham wygrał tylko jeden z ostatnich dziewięciu meczów.

- Zamierzam wprowadzić pewne taktyczne tricki, ale nie będą to niesamowite zmiany. Nie zamierzam być Einsteinem. Chcę grać w piłkę i wygrywać. Nie zobaczycie nagle Harry’ego Kane’a na lewej obronie - stwierdził z kolei Portugalczyk podczas swojego spotkania z dziennikarzami. – Mam tę samą osobowość, tę samą naturę, ale widzę pewne rzeczy z innej perspektywy. Uczę się na swoich błędach. Nie popełniam dwa razy tych samych. Mogą pojawić się nowe, ale nie jeszcze raz te same – przekonywał dalej.

Na najważniejsze pytanie, czy faktycznie się zmienił, nie poznamy odpowiedzi dzisiaj, jutro ani w ogóle w tym roku. Potrzeba czasu, presji, stresu, kilku spornych sytuacji, może kontrowersyjnych decyzji VAR-u, paru porażek, posadzenia niektórych piłkarzy na ławce rezerwowych. Dopiero wtedy coś się wyjaśni. Ale kilka rzeczy zmieniło się u Jose na pewno. Choćby sztab szkoleniowy. Nie ma już Ruiego Farii, który od początku kariery był jego prawą ręką i tarczą osłaniającą od piłkarzy. To on zatrzymywał tych nabuzowanych, którzy szli prosto do gabinetu Mourinho, by dowiedzieć się czemu nie grają. On brał ich na siebie i wszystko tłumaczył. Gdy opuścił go w Manchesterze, by spróbować samemu być pierwszym trenerem, poczuł się osamotniony. Zrezygnował też z podobnego stażem, Silvino Louro, trenera bramkarzy.

Teraz ponownie ma przy sobie dwóch Portugalczyków, ale zupełnie innych – młodszych i bardziej inspirujących, a już lata temu sir Alex Ferguson pisał w książce o liderowaniu, że najważniejszą decyzją każdego szefa jest wybór asystentów. Ci wybrani przez Mourinho są wykształceni, głodni sukcesów, nowocześni i otwarci. Wziął ich z Lille, wicemistrza Francji. I zdenerwował tym pierwszego trenera, Christophe'a Galtiera, który z dnia na dzień stracił dwóch najbliższych współpracowników. – Elegancko, naprawdę, pełna klasa – sarkastycznie komentował Francuz.

Od czego zacznie?

Początek będzie niezwykle ważny. Przekonują o tym byli piłkarze, którzy współpracowali z Mourinho. Czego mogą się spodziewać? Na pewno porozmawiał już osobiście z liderami szatni i otoczył ich miłością. – Zawsze to robi. Zanim wrócił do Chelsea, Benitez publicznie powiedział, że jestem skończony, bo moje nogi już nie nadążają. Siedziałem w restauracji, jadłem kolację z żoną i dziećmi. Wtedy zadzwonił Mourinho i powiedział mi, że wraca do Chelsea – opowiadał John Terry w radiu „Dubai Eye”. - Mówił: „jesteś moim kapitanem, kocham cię i potrzebuję, żebyś był ze mną”. Piłem kieliszek wina i czekałem na deser, ale gdy to usłyszałem, odstawiłem wszystko, wróciliśmy do domu, a już następnego ranka byłem w siłowni. Miałem tyle energii, że przez następne dni robiłem po trzy indywidualne sesje dziennie. Nie mogłem go zawieść – wspomina były kapitan Chelsea.

Na początku Mourinho zawsze polegał na „piłkarzach rozumiejących klub”, czyli z reguły Anglikach w Chelsea i Manchesterze United, Hiszpanach w Realu Madryt, Włochach w Interze Mediolan. - Chodzi o to, by zachować kulturę danego miejsca i nie stracić cech ich tradycyjnej piłki – tłumaczył dawno temu na jednej z konferencji. Terry: - "Zanim spotkał się z całą grupą, rozmawiał indywidualnie ze mną i Frankiem Lampardem. Potem, w oparciu o te rozmowy, stworzył szczegółową prezentację o tym, co może nam zaoferować i czego będzie oczekiwał od nas wszystkich indywidualnie i zbiorowo. Już na pierwszym spotkaniu przedstawił harmonogram całego miesiąca, żeby nasze żony i dzieci mogły wszystko zaplanować”. „The Telegraph” podaje, że takie właśnie spotkanie obyło się w środę w centrum treningowym Enfield, i rzeczywiście, zanim Mourinho spotkał się ze wszystkimi piłkarzami, był już po rozmowach z tymi najważniejszymi. A później, podczas treningu i tak najczęściej zaczepiał liderów. 

– Ty jesteś Dele Alli? Czy jego brat? – śmiał się. – Dele Alli. – No, to znakomicie. To graj jak Dele Alli – poklepywał po plecach zawodnika bez formy. Odbudowanie go będzie jednym z największych wyzwań Jose. Kilkanaście miesięcy temu, ktoś włamał się na twitterowe konto piłkarza i skrytykował Mourinho kończąc wpis stwierdzeniem: „dobrze, że nigdy nie będę musiał z nim pracować”. Portugalczyk odniósł się do tego: - Kiedyś w połowie sezonu zmieniałem União de Leiria na Porto. Kilka miesięcy wcześniej graliśmy przeciwko sobie i z jednym z piłkarzy Porto wyzywałem się przez 90 minut. On obrażał mnie, ja jego. Tym piłkarzem był Deco. Później wszedłem do szatni jako jego nowy trener, a on schował twarz w dłoniach. Podszedłem do niego i długo rozmawialiśmy. Do dzisiaj się z tego śmiejemy i byłbym szczęśliwy, gdyby tak wyszło w przypadku Dele – odpowiedział Portugalczyk, chyba nie do końca mając świadomość, że to nie Anglik napisał tego twitta. Ale może i to zdążyli już wyjaśnić.

- Dotarł do mnie, Lamparda, Drogby, Ashley’a Cola, Michaela Ballacka, Cecha i Michaela Essiena. Rządziliśmy szatnią, więc zaraził nas kulturą pracy. Wiedział, że pociągniemy za sobą resztę. I tak: jeśli Mourinho zwoływał spotkanie na 10.30, to byłem na miejscu już o 10.15, żeby przypadkiem się nie spóźnić. Ale nagle wszyscy zaczęli się pojawiać o tej 10.15, więc jak któregoś dnia przyszedłem o 10.20 to mimo zapasu dziesięciu minut, i tak miałem wrażenie, że jestem spóźniony. Ale to były standardy naszej pracy. Zawsze trochę szybciej, zawsze trochę ciężej na treningu, zawsze na maksa w meczu. Efekty były spektakularne – wspomina Terry. Cesc Fabregas zasugerował „The Telegraph”, jakiego rodzaju rozmowy, Mourinho mógł przeprowadzić z Harrym Kane’em, Dele Allim czy Heung-min Sonem. – Pobudził we mnie ogień. Miałem wielką energię po tej rozmowie. Mówił mi, gdzie ustawi mnie na boisku, kim będę otoczony i że wykorzystam w ten sposób moją największą zaletę: wizję i ostatnie podanie. Edenowi Hazardowi doradził jeszcze większą odwagę w pojedynkach. Bez wspominania o obowiązkach obronnych. Te żądania przedstawia dopiero później – opowiada były piłkarz Chelsea.

Mourinho zawsze był zmienny. Jednego dnia wyzywał piłkarza, a drugiego dnia tulił go do piersi i pytał, czy wszystko w porządku, jak rodzina, jak zdrowie. Następny dzień: krytyka. Kolejny: przytulanie. Raz rozmowny, żartujący. Raz zamknięty na jakiekolwiek pogaduszki. I kiedyś był dzięki temu ciekawy, trudny do rozszyfrowania. Piłkarzom zależało, żeby go udobruchać, więc grali najlepiej jak potrafili. System działał. Ale mentalność zawodników się zmieniła. I to, co kiedyś było ciekawe i napędzało, teraz określane jest dziwactwem i zniechęca do wysiłku. Nazwanie Hazarda „śmieciem”, bo nie pomagał drużynie bronić, nie wzbudziło w nim złości, którą później przeniósłby na boisko. Belg się obraził i zniechęcił. „Chodziło o wyczucie czasu. Mourinho zatracał tę zdolność” – analizuje „The Independent”.

- 15 lat temu, pierwszego dnia w Chelsea, Mourinho przygotował prezentację, która kończyła się slajdem ze zdjęciem pucharu za mistrzostwo Anglii. Mówił: „O to walczymy! Ten obraz macie mieć przed oczami przez cały rok! Zamierzamy zdobyć ten puchar!” – wspominał Terry w „Dubai Eye”. – Żaden menedżer nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Przecież Chelsea od 1955 roku nie zdobyła mistrzostwa, a on pokazał nam ten puchar i wyjaśnił, co musimy zrobić, żeby po zakończeniu sezonu stał u nas – dodaje. Teraz Mourinho wchodzi do klubu z równie zakurzoną gablotą. Tottenham przez ostatnie 28 lat zdobył jedynie Puchar Ligi. 

Pochettino to ten dobry, a Mourinho ten zły? To spore uproszczenie

To wszystko i tak nie uspokaja Ryana Sessegnona czy Harry’ego Winksa. Pierwszy przeszedł do Tottenhamu ze względu na Pochettino, który zawsze chętnie wprowadzał młodych piłkarzy. Mourinho, wbrew liście 55 nazwisk, tego nie robi. Z kolei ze środkowych pomocników szybciej wybierze Erika Diera, którego zresztą próbował ściągnąć do United, zanim podpisał kontrakt z Nemanją Maticiem. Trzeba jednak zaznaczyć, że przy ocenie stylu gry Mourinho, lubimy przesadzać i bronić tezy o parkowaniu autobusu skrajnymi przykładami. Co ciekawe, jako pierwszy parkowanie autobusu przed bramką zarzucał swojemu rywalowi sam Mourinho. O ironio, tym rywalem był Tottenham. Portugalczyk jest oczywiście trenerem zachowawczym, bardziej niż na piłce, skoncentrowanym na przestrzeniach i ich zabezpieczeniu, ale jego drużyny potrafiły grać efektownie. A co ważne – były efektywne. I właśnie na tę efektywność „poleciał” Daniel Levy.

Nieprawdziwe jest też przedstawianie Jose jako intruza, który wszedł do szatni Tottenhamu w miejsce uwielbianego przez zawodników Pochettino. Owszem, napisał im na koniec ładne pożegnanie, ale ich związek już wcześniej się wypalił. Wszystko pokrzyżował mu przegrany finał Ligi Mistrzów. Plan zakładał bowiem zwycięstwo w Madrycie, paradę z pucharem po Londynie i pożegnanie z drużyną. Ale wyszło tak, że po ostatnim gwizdku piłkarze wrócili do Anglii, a ich trener do swojej Barcelony, gdzie zaszył się na kilkanaście dni i zastanawiał czy odchodzić. Zespół poczuł się zdradzony, Pochettino wypalony, jednak duma została nadszarpnięta. Nie chciał odejść bez spięcia klamrą tego cyklu. Puchar miał być kropką na końcu długiego zdania. Wiedział, że będzie trudno, dlatego chciał wymienić kadrę. Sprowadzić więcej głodnych sukcesu, ambitnych piłkarzy niż ostatecznie się udało.

W „The Athletic” pojawiło się kilka tekstów o zepsutych relacjach między nim a piłkarzami. Pochettino coraz rzadziej pojawiał się na treningach, które wolał oddać swoim asystentom, a samemu oglądać je z okien biura. Przed jednym z meczów miał odpuścić odprawę taktyczną. Zaczął publicznie krytykować swoich zawodników. Frustrował się i wprowadził reżim. Na jednej z imprez sponsorskich czterech piłkarzy Tottenhamu zostało poproszonych o zdradzenie dowcipu o fryzurze Pochettino z czasów, gdy sam grał w piłkę. Dowcip ten miał być hitem wśród piłkarzy, ale żaden z nich się nie wyłamał. Milczeli. Nie powiedzieli nic, bo nawet niewinny żart mógł być przyczyną kłopotów. „Poch” stracił dystans do siebie. Przeszkadzały mu kamery Amazona, który w tym sezonie kręci dokument o Tottenhamie i wchodzi z kamerami wszędzie. Mourinho też nie jest z tego zadowolony. Po konferencji prasowej spotkał się jeszcze na osobności z kilkoma zaufanymi dziennikarzami. Jeden zapytał: „nie wkurza cię ten Amazon?”. Jose odpiął bluzę, pokazał przypięty mikrofon, wskazał na nagrywającą ich z daleka kamerę, przewrócił oczami i wybuchnął śmiechem.

„Pochettino wprowadził reżim, piłkarze mają go dość. Na boisku treningowym nigdy nie był ich przyjacielem, ale teraz jest szczególnie zdystansowany. Chodzi smutny, a znajomym mówi, że czuje się, jakby był na końcu ścieżki” – pisał „The Athletic” jeszcze w październiku. Zmiana trenera miała sens. Była właściwie jedynym wyjściem, bo Pochettino – choć trenerem jest znakomitym – prawdopodobnie już by tego nie odbudował. Zostawił Tottenham na czternastym miejscu. Poległ podobnie jak Jurgen Klopp w ostatnim sezonie w Borussii Dortmund.

Najpierw Jose Mourinho zniknął, później coraz częściej się pojawiał 

Mourinho miał jedenaście miesięcy, żeby wreszcie być mężem na pełen etat i ojcem w wymiarze, jakiego potrzebują dorosłe dzieci. Wreszcie bez odległości dzielącej Londyn i Manchester. Wreszcie bez mieszkania w hotelu, a w domu w dzielnicy Belgravia, w którym ukrył się zaraz po zwolnieniu, a dopiero z czasem zaczął coraz częściej z niego wychodzić. Zdaniem „The Telegraph”, tak doradzili mu PR-owcy. Miał dać o sobie zapomnieć, by później wyjść do ludzi z bardziej przyjazną twarzą podczas meczów hokeja czy gal bokserskich. Uśmiechał się ze studia telewizyjnego, w którym fantastycznie się odnalazł. Miał wszystkie zalety dobrego eksperta: podstawę, czyli kompetencję i atrakcyjne dodatki: luz, poczucie humoru i tysiąc anegdot do opowiedzenia. Zniknął zgorzkniały i zmęczony Jose zza konferencyjnego stołu, a pojawił się otwarty, flirtujący z widzem ekspert. Ale przez ten czas tęsknił za murawą, codziennymi treningami, emocjami z wielkich meczów, presją tego zawodu. On znów chciał być „mądry przed” meczem, a nie „mądry po” – jak wszyscy eksperci. Gdy ekipa „Sky Sports” odwiedziła go w Portugalii, oprowadzał ją po rodzinnym Setubal: pokazywał szkołę, stadion, opowiadał o pierwszych wagarach, o rodzinnym domu. Uśmiechał się. Ale wystarczyło, że rozmowa wróciła na futbolowe tory, a on znów ze smutkiem przyznawał, że tęskni.

Fot. Martin Rickett / AP

Nie był jednak zdesperowany. Przez niecały rok miał odrzucić siedem ofert pracy: z Lyonu, chińskiej federacji, Guangzhou Evergrande, Celtiku, Monako, Benfiki i Interu Mediolan. Czuł, że to kluby z drugiej i trzeciej klasy, a on wciąż czekał na ten z pierwszej. I Tottenham dzisiaj takim jest. Finalista Ligi Mistrzów, regularnie będący w czołowej czwórce, w chwilowym zapewne kryzysie, z „wieloma piłkarzami, których starał się kupić, pracując w Chelsea i Manchesterze United, albo marzył o nich z tą przykrą świadomością, że to marzenia nie do spełnienia” – jak miał mówić zawodnikom podczas pierwszego wspólnego spotkania. Tottenham był właściwie jedyną szansą na pozostanie w Anglii. Liverpool i Manchester City są niedostępne, bo mają najlepszych trenerów na świecie, Manchester United i Chelsea były już grane, Arsenal nie odpowiadał ponoć pod względem struktury i organizacji, a pozostałe kluby były zbyt małe. Real Madryt w tym czasie nie zadzwonił, choć według informacji „The Athletic”, Mourinho czekał na telefon od Florentino Pereza. Pierwszy dodzwonił się jednak Daniel Levy, a chęć powrotu była zbyt silna, by nie odebrać.

Choć to dość dziwny związek. Mourinho mówił przecież, że nigdy nie zostanie trenerem Tottenhamu, bo za bardzo szanuje kibiców Chelsea. – Mówiłem tak, zanim mnie zwolnili – błyskawicznie skontrował i zaśmiał się, gdy dziennikarze wypomnieli mu tę wypowiedź na pierwszej konferencji. Z kolei kibice Spurs, na początku poprzedniego sezonu chóralnie śpiewali rozbijając jego Manchester United 3:0, że Mourinho nie jest już „The Special One”. Minęło ledwie półtora roku, a oni chcą wierzyć, że bardzo się wtedy pomylili.

Więcej o:
Copyright © Agora SA