F91 - Legia. Jak Polska przechodzi do historii luksemburskiej piłki

Legia już po pierwszym meczu z F91 Dudelange weszła do niechlubnej historii. Została jedną z nielicznych drużyn, z którą Luksemburczycy zdołali wygrać w eliminacjach europejskich pucharów (2:1).

Jeśli kiedyś o drużynach z tego państwa mówiło się "kelnerzy" to teraz talerze, sztućce i nakrywanie do stołu zdaje się być polską domeną.

To spotkanie, u siebie, przed kilkunastoma tysiącami kibiców trzeba było wygrać. Najlepiej wyraźnie. Tak, by pozwolić fanom zapomnieć o nudnym, bezbramkowym meczu z Lechią. Tak, by dać znak, że lepsze momenty starcia z Koroną Kielce nie były przypadkiem i zmazać plamę spotkania z Zagłębiem Lubin. Co najważniejsze – tak by na rewanż do Dudelange jechać z zaliczką i spokojem. Legia w III rundzie el. Ligi Europy zagrała z jedną z teoretycznie najsłabszych drużyn w stawce. Ekipą w pół amatorską, w której po treningach kilku piłkarzy nadal dorabia sobie do etatu. Na boisku nie bardzo było widać kto więcej czasu spędza na zajęciach z piłką, a kto martwi się wyprasowane obrusy i porozkładane sztućce w swojej restauracji. Tym razem do stołu podawali Polacy.

Jak w Luksemburgu

Meczem z F91 więcej można było stracić niż zyskać. Solidne zwycięstwo uznano by za normę. Jakakolwiek strata punktów oznaczała narażenie się na śmieszność. Porażki chyba nikt nie zakładał.

Legia zagrała słabo, po pierwsze w defensywie. Goście nie mieli problemów z dochodzeniem do strzeleckich sytuacji, nie tylko w drugiej połowie gdy grali w przewadze. Dominatorzy ligi luksemburskiej, którzy u siebie przyzwyczajeni są do ogrywania większości drużyn, prowadzenia gry, kreowania akcji, zagrań na jeden kontakt, zagrali tak również w Warszawie. Zupełnie jakby właśnie pojechali rywalizować z FC Rodange czy US Hosert, czyli Luksemburskimi drużynami, o których nawet dobrze zaznajomiony z piłką futbolowy kibic prawdopodobnie nigdy nie słyszał. 

Gdyby piłkarze F91 strzeleckich treningów mieli nieco więcej można odnieść wrażenie, że z 19 strzałów, które oddali, w światło bramki powinno pójść więcej niż 4.

Jak nie wychodziło strzelanie to wystarczyły zabawy z piłką w okolicy pola karnego warszawian. Sebastian Szymański zahaczył nogę rywala, ten się przewrócił. Sędzia gwizdnął karnego. Mistrz Polski przegrywał 1:2 i co gorsze dalej obserwował ataki F91. Legioniści nie mieli pomysłu na kreatywne rozegranie, byli nieskuteczni mimo, że rywal sam dawał im prezenty (jak ten w 56 minucie, gdy w polu karnym piłkę dostał Kante). O tym kto kogo wyprzedzał, biegał szybciej i był bardziej zaangażowany w grę nie wspominamy.

Legia przeszła do historii

W ten oto sposób Legia Warszawa zapisała się w historii luksemburskiej piłki. Została jedną z dużo wyżej notowanych ekip, którą F91 upokorzyło. Na 27-lecie istnienia Dudelange nie zdarzało się to często. Właściwie po raz trzeci.

Kiedyś naporu Luksemburczyków nie wytrzymało NK Zrinjski (z Bośni i Hercegowiny), a kilka lat temu Red Bull Salzburg – przegrywając jednak tylko jeden mecz i przez różnicę goli odpadając z kwalifikacji II rundy Ligi Mistrzów. Teraz przez długie lata z Luksemburga słuchać będziemy opowieści jak poległa Warszawa. Tego święta, sukcesu i euforii nie zakłóci nawet rewanż w Dudelange. Swoją drogą rewanż, którego... trzeba się obawiać. Rok 2018 może zapisać się także w niechlubnych dziejach polskiej piłki, jako ten w którym mistrz Polski wyjechał na tarczy z Luksemburga.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.