Robert Lewandowski wśród największych! To przechodzi ludzkie pojęcie

W tym sezonie Ligi Mistrzów strzelił więcej goli niż Atletico Madryt, tyle samo co Juventus, jednego mniej od Realu Madryt, dwa mniej niż PSG i Manchester City. Roberta Lewandowskiego nie ma sensu porównywać z pojedynczymi ludźmi, bo to co robi od kilku miesięcy, przechodzi ludzkie pojęcie.

Z Crveną Zvezdą strzelił cztery gole w czternaście minut – najszybciej w historii Ligi Mistrzów – i z dziesięcioma trafieniami w pięciu meczach został liderem strzelców. We wtorek napisał wiele historii jak na jeden mecz: dołączył do Lionela Messiego jako strzelec minimum czterech goli w dwóch meczach Ligi Mistrzów. Idą w parze, wokół nich nie ma nikogo. Zdobywając bramkę w każdym z pięciu meczów fazy grupowej Ligi Mistrzów dosiadł się do stołu, przy którym siedzieli już Alessandro del Piero, Sergei Rebrov, Neymar i Cristiano Ronaldo. Został najlepszym strzelcem Bayernu Monachium w Lidze Mistrzów. A patrząc na europejskie puchary w ogóle, wyprzedził w liczbie goli Andrija Szewczenkę i Gerda Muellera. Ścigał się z Karimem Benzemą o miejsce w kolejce najlepszych strzelców w historii Champions League. Francuz wbił dwa gole PSG, Polak cztery Crvenie i ostatecznie stanął o jedną bramkę za nim – przegrywa 63 do 64, ale wyścig wciąż trwa. Do wyprzedzenia (może jeszcze w tym sezonie?) jest Raul Gonzalez (71), poza zasięgiem pozostają natomiast Messi (113) i Cristiano Ronaldo (127).

Geniusz Lewandowskiego! To wideo trzeba zobaczyć:

Zobacz wideo

Robert Lewandowski leczy nas z kompleksów

Celowo wymieniam te wszystkie nazwiska, bo chociaż Lewandowski przez lata oswajał nas ze swoją wielkością – czasami naturalnie tydzień po tygodniu w meczach Bundesligi, a parę razy drastycznie: gdy wbijał cztery gole Realowi Madryt, gdy bił rekord Guinnessa strzelając pięć goli Wolfsburgowi i teraz – kolejnymi czterema golami w jednym meczu, które wepchnęły go między największych tej dyscypliny w przeróżnych rankingach i wyliczeniach – to jednak otaczanie go nazwiskami najwybitniejszych tej dyscypliny, pobudza wyobraźnię. Skutecznie uświadamia, że Polak jest dzisiaj piłkarzem z plakatów. Zdjęciem z nim chwali się w mediach społecznościowych Lothar Matthaeus. Legendom, które żyją dziś z komentowania osiągnięć swoich następców, zaczyna brakować słów i taki Gary Lineker stwierdza w końcu, że to co robi Lewandowski jest po prostu „trochę niedorzeczne”. Nas leczy z kompleksów. Uzasadnionych, bo przecież nie tak dawno przeżywaliśmy jeszcze nieuznaną bramkę Grzegorza Rasiaka w debiucie w Tottenhamie i gdybaliśmy jakby to było z jego karierą w Premier League, gdyby została uznana. Dobro reprezentacji zawierzaliśmy natomiast Andrzejowi Juskowiakowi.

Tymczasem Lewandowski przybliża nas do tych, którzy wydawali się niedostępni, ulepieni z innej gliny. Zostawił z tyłu Thierry’ego Henry’ego, Ruuda van Nistelrooya, Filippo Inzaghiego, Zlatana Ibrahimovicia czy Alessandro Del Piero – wszystkich bohaterów bazarowych koszulek. Człowiek myśli o tym, a przesuwając palcem po ekranie telefonu najeżdża na jego zdjęcie z dzieciństwa na klepisku gdzieś w Warszawie. Przesuwa dalej, a Jakub Rzeźniczak chwali się, że miał przyjemność z nim grać. Ostatnio taksówkarz opowiadał mi, że chodził na jego mecze w Pruszkowie. I że chudy był, szybki, ale czy się jakoś specjalnie wyróżniał? Był autentycznie dumny, że znał go, zanim poznał go cały świat. Mówił, że jego syn ma tak z piosenkami: znajduje jakąś, a jak za dwa miesiące leci na okrągło w radiu, to tytułuje się odkrywcą.

Brakuje określeń na to kim dziś jest „Lewy”. Kosmita, bestia, potwór i maszyna już spowszedniały. O „tytanie pracy” warto jednak wspomnieć raz jeszcze. Crvenie strzelił z karnego, głową, sytuacyjnie z powietrza, z zimną krwią po ziemi. Albo stał w odpowiednim miejscu, albo idealnie nabiegał, albo sam rozprowadzał akcję klepką z Ivanem Perisiciem. W poprzednich meczach Bundesligi sam sobie asystował, a w reprezentacyjnej koszulce w meczu ze Słowenią zaprzeczył swoim słowom z pomundialowego tłumaczenia, gdy stwierdził, że nie jest piłkarzem, który weźmie piłkę, okiwa kilku rywali i strzeli gola. Coraz mniej jest rzeczy, których nie umie. Wciąż się rozwija: w 2017 - najlepszym roku w karierze - strzelił 53 gole. Teraz – w końcówce listopada - ma ich 51. Przed nim sześć meczów. A co ważniejsze – jeszcze przynajmniej cztery lata grania.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.