Jego historia pasuje do tej edycji Ligi Mistrzów. Andrew Robertson, cichy bohater Liverpoolu

O swojej karierze mówi: "Cholera, to naprawdę niezła historia". Idealnie pasująca do tegorocznej Ligi Mistrzów: pozwalająca uwierzyć w marzenia, pouczająca, że nigdy nie jest za późno, że bohaterem może stać się nawet ktoś z trzeciego szeregu. Andrew Robertson w pięć lat awansował z czwartej ligi szkockiej do finału Champions League. Ale niezwykła szybkość to niejedyny jego atut.

Pod swoim polem karnym wpada w cień rzucany przez van Dijka, a na połowie przeciwnika w oczy rzucają się przede wszystkim Salah z Mane. Andrew nawet będąc dzieckiem nie był najlepszy w swoim domu, bo starszy brat – napastnik strzelał dużo goli i miał większy talent. Robertson jest więc nieco niewidoczny, niedoceniony w fantastycznym sezonie, pomijany przy wręczaniu nagród. Pięknie scharakteryzował go jednak Jose Mourinho. – Nadal jestem zmęczony po tym, jak na niego patrzyłem. Robił stumetrowe sprinty w każdej minucie spotkania. To niewiarygodne. Mnie boli głowa od samego patrzenia – powiedział Portugalczyk po meczu z Liverpoolem.

Zobacz wideo

Przywykliśmy już do stwierdzenia, że Jurgen Klopp zmienia piłkarzy przeciętnych w bardzo dobrych. Ale w przypadku Robertsona nie oddaje to skali przemiany, jaką przeszedł. Napędzany zakładem z Trentem Alexandrem-Arnoldem o to, kto zaliczy w tym sezonie więcej asyst, zebrał ich aż 13. I w swoim stylu – po cichu, ale niezwykle szybko – stał się jednym z najlepszych lewych obrońców na świecie.

Andrew Robertson „przebył długą drogę w krótkim czasie”

Po osiągnięciu pełnoletności jego życie ugrzęzło między faksem, a ekspresem do kawy. Chciał sam się utrzymywać, więc podjął pracę w biurze na Hampden Park, największym stadionie w Szkocji. Za 5 funtów na godzinę sprzedawał bilety na koncerty największych gwiazd. 9-17 w biurze, później szybko na trening do czwartoligowego Queens Park. Na szczęście Andrew dogadał się z prezesem, by zwracał mu pieniądze za dojazdy na mecze, bo inaczej nie miałoby to sensu. Bywało ciężko. Jak tego dnia, w którym opublikował Twetta: „Życie jest w tym wieku beznadziejne bez pieniędzy #potrzebujępracy". Odkopany kilka lat później zrobił furorę, ale zobaczony jeszcze tego samego dnia, dał mu kolejną dorywczą pracę.

Miał pomagać przy organizacji meczów na Hampden i któregoś razu, gdy już rozłożył w szatni gospodarzy stroje, musiał zaprowadzić kontuzjowanego Vincenta Kompanego na odpowiednią trybunę, wręczyć mu program meczowy i ogólnie sprawić, żeby czuł się dobrze w stolicy Szkocji. – Zapamiętałem jego twarz. Nie wiem dlaczego. I później zobaczyłem ją grając w Football Managera, gdy szukałem dobrze rokujących lewych obrońców. Kupiłem go – wspomina Belg. – Większość z nas pochodzi z biednych środowisk, więc wspaniale widzieć go w Premier League i jako kapitana swojego kraju. Przebył długą drogę w krótkim czasie. A ja ściągnąłem go nawet wcześniej! – chwalił się w rozmowie z „Liverpool Echo” nowy trener Anderlechtu.

Mijały wtedy trzy lata, od kiedy trenerzy jego ukochanego Celtiku Glasgow stwierdzili, że jest za mały, za chudy i „odebrali mu marzenia”. Albo przynajmniej byli blisko, bo ostatecznie nigdy ich nie porzucił. Grał z własnej woli w amatorskim klubie. – Obiecałem rodzicom, że daję sobie rok. Jeśli nic się nie zmieni i nie ruszę z miejsca, to zrezygnuję. I byłem już nawet blisko składania papierów na uniwersytet – przyznał po latach.

Ale przez ten rok zmieniło się wszystko. W Queens Parku grał tak dobrze, że usłyszeli o nim cztery poziomy wyżej, a najszybsi byli działacze Dundee United. Tam nie wyhamował: wywalczył miejsce w pierwszym składzie, wzmocnił obronę i dzięki temu już w pierwszym sezonie doszedł do finału Pucharu Szkocji. Wrócił w znane sobie miejsce - na Hampden Park, gdzie jeszcze kilkanaście miesięcy temu sprzedawał bilety i rozkładał stroje. Trafił do najlepszej jedenastki sezonu ligi szkockiej i za 3 miliony euro do Hull City, by grać w Premier League.

Zarobione tam pieniądze odkładał na konto, żeby wybudować nowy dom swoim rodzicom. – Wiele dla mnie zrobili, mnóstwo im zawdzięczam, więc chciałem się odwdzięczyć. Skoro oni przez całe życie zajmowali się mną, to teraz czas, żebym ja zadbał o nich – tłumaczył. A gdy wyprawiał 21. urodziny, poprosił wszystkich gości, żeby nie wręczali mu żadnych prezentów, tylko przelali pieniądze na banki żywności. Minęło kilka lat, a Robertson już jako piłkarz Liverpoolu dowiedział się o 7-letnim kibicu tego klubu, który przekazał całe swoje kieszonkowe właśnie bankom żywności. Ta historia go ujęła, więc w ramach nagrody wysłał chłopcu koszulkę „The Reds”. Nie swoją. Roberto Firmino z jego podpisem. – Bo które dziecko chciałoby mieć koszulkę lewego obrońcy? – stwierdził.

„Za pięć lat chciałbym być…”

Trafił na Anfield ze spadającego do Championship Hull i najbardziej stresował się pierwszym spotkaniem z Kloppem. Wciąż był do tego stopnia nieśmiały, że bał się podać mu rękę. Ale niepotrzebnie – Niemiec w podawanie ręki się nie bawił i od razu go przytulił. To naznaczyło ich relację, co pomogło przede wszystkim na początku, gdy Robertson radził sobie słabo i przegrywał rywalizację z Alberto Moreno. Nie bał się wtedy przyjść do Kloppa porozmawiać o swojej sytuacji i poprosić o wskazówki, co musi poprawić, żeby grać regularnie. Sporo tego było, bo Liverpool miał zupełnie inny styl niż wszystkie jego dotychczasowe drużyny. Nie grał nigdy w zespole, który niemal we wszystkich meczach dominuje nad rywalem, utrzymuje się przy piłce i buduje akcje od tyłu. To nie był jego styl, dotychczas oparty na zasadzie: odbierz piłkę i biegnij byle szybciej do kontrataku.

Hull utrzymywał się przy piłce średnio przez 47 proc. meczu, a Liverpool 59 proc. „Tygrysy” miały 246 kluczowych podań, a „The Reds” 457. Jego nowy zespół zaliczał w sezonie o 500 odbiorów mniej. Nikt nie mógł wówczas przypuszczać, że Robertson jest tym, który zajmie pozycję lewego obrońcy na lata i po raz pierwszy od kilku sezonów będzie tam grał ktoś godny Liverpoolu, a nie Aly Cissokho czy Jose Enrique. Robertson nauczył się grać na nowo i dopracował swój styl do perfekcji: rzadko schodzi z piłką do środka, bazuje na niesamowitej dynamice i tak samo chętnie biega do przodu, jak później wraca. Dośrodkowuje na światowym poziomie, ma zmysł do zagrywania otwierających podań (na początku sezonu wykręcał w tym aspekcie podobne liczby jak David Silva i Mohamed Salah). Rozwinął się tak, że Gary Neville, były znakomity boczny obrońca, od stwierdzenia: „Jeśli Liverpool chce rywalizować z Realem czy Barceloną, musi mieć lepszych piłkarzy, niż Robertson”, przeszedł do: „Roberton jest pierwszym lewym obrońcą w Liverpoolu od czasów Johna Arne Riise gwarantującym odpowiednią jakość”. A jego brat, Phil, dopowiadał: „W całej historii Premier League nie było piłkarza, który zrobiłby taki postęp, jak on” Sam Riise mówi tak: „Zdziwił mnie ten transfer i budził wątpliwości, dopóki nie zastąpił kontuzjowanego Moreno. Lubi grać do przodu, mnóstwo biega i wytrzymuje to kondycyjnie. Pokrywa całą lewą stronę. Klopp kocha takich piłkarzy. Nauczył się też grać do przodu, co potwierdza liczba asyst.” 

W 2013 roku w lokalnej gazecie, Robertson wypełniał prosty kwestionariusz. W rubryce „za pięć lat chciałbym być”, napisał: „Proste, zawodowym piłkarzem na tak wysokim poziomie, jak to możliwe. I regularnie grać co weekend”. Pola „za dziesięć lat” nie było, ale i tak wątpliwe, by wpisał tam finał Ligi Mistrzów. Tymczasem już sześć lat później będzie tam po raz drugi z rzędu, z wielką ochotą na zwycięstwo. – Jesteśmy lepsi niż rok temu – przekonuje.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.