- Trenerem jestem od 19 lat, ale nie przypominam sobie takiego meczu. Takiej mieszanki wybitnych zawodników, którzy tak ciężko pracowali na boisku. Takich kibiców, którzy stworzyli szczególną atmosferę i byli tym, co się działo tak poruszeni. Dla takich momentów gra się w piłkę - powiedział po wtorkowej Redsmontadzie Juergen Klopp. Jego Liverpool pokonał Barcelonę 4:0 i wyszarpał finał Ligi Mistrzów, choć w kontekście występu w rewanżu bez Salaha i Firmino wydawało się to trudne. W obliczu przegranej w pierwszym meczu 0:3 wręcz niewykonalne. Trudno nie zgodzić się ze słowami Niemca wypowiedzianymi przed kamerami francuskiej RMC Sport. Tyle, że Klopp sam sprawił, że wtorkowy półfinał Ligi Mistrzów taki właśnie był. Piękny, nieobliczalny i na długo zapadający w pamięć. Niczym wielki reżyser przekonał aktorów do nieustępliwej, pełnej poświęcenia i zdecydowanej gry, a efekty tego oklaskiwał cały świat. Cały świat się zachwycał, przeżywał emocjonował i do 95. minuty nie znał zakończenia tego przygodowo-sensacyjno-dramatyczno, a czasem nieco komediowego dzieła.
Spektakl Kloppa był jak filmy Davida Finchera - jednego z najbardziej oryginalnych i potrafiących zaskakiwać widza amerykańskich reżyserów, tego który nakręcił “Siedem”. Tak jak przed ekranami chciało się by Brad Pitt wraz z Morganem Freemanem dopadli wreszcie ściganego mordercę, tak nie sympatyzując ani z Liverpoolem ani z Barceloną, chciało się by „The Reds” złapali w końcu leniwą, może trochę pyszną „Blaugranę”. Nie dość, że ją złapali to jeszcze ośmieszyli i zapewnili sobie awans do finału po jednym ze sprytniejszych, oryginalnych, niespotykanych, ale i łatwiejszych goli, którego bohaterem został 20-latek.
Trent Alexander-Arnold przechytrzył Pique, Albę i Roberto, taktyki, ustawienia i krycie. Wcześniej bohaterem kina akcji został włączony do gry w połowie spektaklu Wijnaldum, choć wydawało się, że produkcja swych pierwszoplanowych bohaterów w osobie Mane czy Origiego ma. Nie mniej jednak, to Holender wszedł, przymierzył i strzelił dwa gole. Taki scenariusz pewnie i u Finchera zyskałby uznanie. Zresztą reżyser nie był znany tylko z jednego dzieła. Stemplował swym oryginalnym znakiem kolejne obrazy za które się brał, choćby “Grę”, “Podziemny krąg” czy “Zodiaka”. Tyle, że i Klopp w swoim CV ma już kilka innych uznanych produkcji. W 2013 roku w rewanżowym meczu ćwierćfinału Ligi Mistrzów jego Borussia Dortmund w 90. minucie przegrywała z Malagą 1:2. Do awansu potrzebowała wygranej. Dwie bramki zdobyła w 180 sekund. Mało?
Już jako trener Liverpoolu Klopp rywalizował z... BVB w ćwierćfinale Ligi Europy. Szalony i emocjonalny mecz wygrał 4:3. Nie można powiedzieć, że to reżyser bez ręki do wielkich spektakli w ważnych momentach. Ich gwarantem jest jego filozofia gry, która w Anglii wychodzi mu znakomicie. A przecież Klopp pracuje obecnie w firmie, która na liście bestsellerów w historii Ligi Mistrzów miałaby - jeśli nie zwycięzcę- ?to przynajmniej kandydata do podium, czyli mecz AC Milan – Liverpool z 2005 roku z wynikiem 3:3 i wygraną “The Reds” w karnych. To wszystko brzmi jak zwiastun kolejnej wyczekiwanej już kloppowej produkcji, dlatego z Liverpoolu w finale Ligi Mistrzów należy się cieszyć. Klopp i jego drużyna wydaje się być obecnie gwarantem kolejnej dawki nieprzeciętnych emocji, czegoś w futbolu rzadkiego, nieuchwytnego, a najbliższy rywal (Ajax lub Tottenham) może tylko w czekającym nas 1 czerwca spektaklu pomóc. Spektaklu, o którym jeszcze mało wiemy, a już na niego czekamy, jak na premierę nowego filmu ulubionego reżysera. Choć zawsze ciekawi nas zakończenie, to jednak chcemy, żeby film trwał, a jak się skończy to i tak jesteśmy wciśnięci w fotel. U Finchera w fotel wciskały nawet napisy końcowe. U Kloppa pomeczowa celebracja z Anfield.