Manchester City i Pep Guardiola wygrali kosmiczny mecz, ale w Lidze Mistrzów znów ponieśli klęskę

Manchester City pokonał Tottenham 4:3 w jednym z najlepszych meczów w historii Ligi Mistrzów. Chociaż na Eithad Stadium zobaczyliśmy wszystko, to półfinalista mógł być tylko jeden. I znów nie zostali nim Pep Guardiola i jego zespół.
Zobacz wideo

Najpierw była najbardziej szalona wymiana ciosów w historii Ligi Mistrzów. Po pierwszych pięciu celnych strzałach w meczu, po których Manchester City prowadził z Tottenhamem 3:2, gospodarze opanowali chaos i zaczęli kontrolować grę. Ich ataki, które nasiliły się po przerwie, a na które goście z trudnością odpowiadali choćby wyjściem z własnej połowy, zakończyły się golem Sergio Aguero. Bramka Argentyńczyka sprawiła, że po 150 minutach rywalizacji, Manchester City pierwszy raz był bliżej półfinału.

Wydawało się niemożliwe, by mistrzowie Anglii tę szansę wypuścili z rąk. A jednak, gdy wszyscy pisali już o przełamaniu Pepa Guardioli i jego drużyny w Lidze Mistrzów, do gry wszedł VAR. Najpierw uznał kontrowersyjną bramkę Fernando Llorente na 4:3, a na sekundy przed końcem meczu słusznie zauważył, że strzelający na 5:3 Aguero, w momencie odbicia piłki od Bernardo Silvy, był na spalonym.

Manchester City pokonał Tottenham 4:3 w kosmicznym meczu, ale Ligę Mistrzów znów kończy klęską. Półfinał rozgrywek jest dla mistrzów Anglii nieuchwytny od trzech lat. Tyle samo czeka na niego Guardiola.

Mecz, w którym było wszystko

Kiedy w 93. minucie gola na 5:3 strzelił Aguero, Guardiola oszalał z radości, podskakując i wymachując rękami. W tym samym momencie Mauricio Pochettino tylko obrócił się na pięcie i ze spuszczoną głową pomaszerował w kierunku ławki rezerwowych. Kilkadziesiąt sekund później, gdy Cuneyt Cakir zakończył mecz, Argentyńczyk utonął w uścisku swoich asystentów, a Katalończyk z niedowierzaniem zszedł do szatni. I taki to był mecz. Pełen zwrotów akcji, huśtawek nastrojów, przełamań i ich braku, ale też najczystszej piłkarskiej jakości, prostych błędów, taktycznych niuansów i sędziowskich kontrowersji.

Bo kto nie pomyślał "mają ich", gdy już w 4. minucie straty z pierwszego meczu wyrównał fenomenalny w tym sezonie Raheem Sterling. Kto sześć minut później dawał Manchesterowi City szanse, gdy drugiego gola dla Tottenhamu wbił równie fantastyczny Heung-min Son. Komu przez myśl nie przeszło, że tragiczne w skutkach błędy Aymerica Laporte'a pójdą w zapomnienie, gdy Aguero strzelił na 4:2, a Guardiola ryglował środek pola wpuszczając Fernandinho za Davida Silvę.

Katalończyk chciał zatrzymać ponad godzinne szaleństwo na Etihad Stadium. Guardiola nie chciał, by jego zespół był jak Ajax, który choć w Turynie miał korzystne 2:1, to nieustannie parł do przodu w poszukiwaniu kolejnych goli. Nie chciał, chociaż Tottenham w drugiej linii cierpiał z cofniętym Dele Allim, który ofensywne zapędy musiał wstrzymać powstrzymać po zejściu kontuzjowanego Moussy Sissoko.

Manchester City ten kosmiczny mecz miał zakończyć w sposób nieporównywalnie bardziej wyważony, ale nie pozwolił mu na to VAR. Przed nami kilkadziesiąt godzin dyskusji o tym, czy Llorente dotknął piłki ręką i czy gol powinien zostać uznany, czy też nie. Rozmów na temat (nie)decydującego trafienia Aguero nie będzie, nowoczesna technologia w środę była sprzymierzeńcem Tottenhamu.

(Nie)oczekiwane przełamanie

Tottenhamu, który w półfinale Ligi Mistrzów zagra pierwszy raz w historii. Tottenhamu, który w najlepszej czwórce europejskiego pucharu zagra pierwszy raz od 35 lat. Zespół Pochettino awans zawdzięcza Llorente, który na boisku pewnie by się w ogóle nie pojawił, gdyby nie kontuzja Harry'ego Kane'a. Przez niepodważalną pozycję Anglika, Hiszpan w klubie grywa ogony, ostatniego gola strzelił ponad miesiąc temu.

Przełamanie Llorente okazało się kluczowe dla przełamania Tottenhamu w Europie. A przecież to miał być wieczór, w którym przełamią się Manchester City i Guardiola. Środowy wieczór nie zmienił tu jednak nic. W 11. sezonie panowania w klubie arabskich szejków City pozostają z jednym półfinałem Ligi Mistrzów. Ostatni raz grali w nim trzy lata temu tak samo jak Guardiola, któremu ponownie nie udało się odrobić strat z pierwszego meczu.

W 2012 jego Barcelonę wyeliminowała Chelsea, dwa lata później Bayern został upokorzony przez Real, a w kolejnych latach od mistrzów Niemiec lepsze były Barcelona i Atletico. W Manchesterze Guardiola miał przełamać fatalną serię, ale na jego drodze stanęły już Monaco, Liverpool i w środę Tottenham.

Nie jest tak, że przełamań po stronie gospodarzy zabrakło. Mistrzowie Anglii przerwali serię pięciu porażek z rzędu z krajowym rywalem w europejskich pucharach. Genialnie zagrał Kevin De Bruyne, który do środowego wieczoru w całym sezonie miał na koncie sześć asyst, a tylko w meczu z Tottenhamem zaliczył trzy. Wszystko to jednak na nic, bo Liga Mistrzów znów uciekła Manchesterowi City sprzed nosa.

W środę wieczorem umarły marzenia zespołu Guardioli o pięciu koronach. Umarły przez wynik, który gdyby padł w najbliższą sobotę, rozradowałby wszystkich ściskających kciuki za niebieską część miasta. Na razie City mają prawo być załamani, ale już za kilkadziesiąt godzin mają szansę na rewanż, który będzie miał ogromne znaczenie w wyścigu po mistrzostwo Anglii. I oby był on równie nieprzewidywalny. Po prostu kosmiczny.

Więcej o:
Copyright © Agora SA