Wywiad z Martinem Sevelą. "Nie chcę dominować nad piłkarzami. Wolę z nimi rozmawiać. Najlepiej w cztery oczy"

Z Martinem Sevelą rozmawiamy niemal równo miesiąc po tym, jak podpisał kontrakt z Zagłębiem Lubin. Rozmawiamy po polsku, czyli jak wszyscy w klubie od pierwszego dnia. - W Polsce są doskonałe boiska, piękny stadion, VAR, wszystkie mecze w telewizji, wyposażone siłownie, lekarze, fizjo, wszystko jest - wymienia trener. - Nie ma europejskich pucharów - zauważamy. - No, tego właśnie nie umiem wytłumaczyć.
Zobacz wideo

Dawid Szymczak: Podobno często ogląda pan „Canal+”, żeby jednocześnie uczyć się polskiego i ekstraklasy. Że z językiem idzie świetnie, to słyszę. A jak liga? Już ją pan rozumie?

Martin Sevela: Dzięki temu poznaję terminologię piłkarską. Na tym mi najbardziej zależy, bo chcę jak najszybciej rozmawiać z zawodnikami o futbolu. Precyzyjnie. O detalach. W klubie wszyscy od początku mówią do mnie po polsku, ale to bardziej „życiowe” sprawy. A chodzi o detale piłkarskie. Sama liga jest lepsza niż słowacka. Każdy może wygrać z każdym. Ktoś może być przed meczem faworytem, ale na boisku już tego nie widać. Przykładowo: Lechia w meczu z nami była faworytem, ale od początku powtarzaliśmy sobie, że remis wcale nie będzie dobry. Chcieliśmy wygrać. Teraz zagramy z Pogonią, która jest liderem i też będziemy chcieli wygrać. W Gdańsku było trudno, ale się udało. O takie podejście mi chodzi. Z każdym gramy o zwycięstwo, mamy być odważni, mamy walczyć. Przeciwnik będzie lepszy? Pogratulujemy mu. Ale zawsze musimy wierzyć, że wygramy.

A jakim pan był piłkarzem? W „Dennik N” czytałem, że sam grał pan często „na alibi”, bezpiecznie, bez ryzyka i dlatego teraz wymaga odwagi.

Co?! (śmiech) To są właśnie te media! Byłem bocznym obrońcą, a później środkowym. Grając na takiej pozycji musisz być odpowiedzialnym. Może dlatego tak to w ich odczuciu wyglądało.

Ale biegania po lesie pan nie lubił, więc teraz piłkarzom tego oszczędza.

Oj, bardzo nie lubiłem. U mnie biega się z piłką. Chcę, żeby piłka pojawiała się we wszystkich ćwiczeniach. Chodzi o wyćwiczenie kontroli. Bo jak masz kontrolę nad piłką, to przeciwnik zawsze będzie miał z tobą problem. Podobają mi się atletyczne zespoły, które dobrze biegają. I my też chcemy tak grać. Ale najważniejsze, co będziemy robić z piłką.

Poza tym: wyjście na paintball, na treningu siatkonoga, sporo indywidualnych rozmów. Piłkarze pana lubią?

Między nami musi być wzajemny szacunek. A jeśli na treningu wykonują swoją pracę i przy tym się uśmiechają, to tylko się z tego cieszę. To wszystko robimy po coś. Tego dnia, gdy zorganizowaliśmy turniej w siatkonogę, piłkarze spodziewali się ciężkiego treningu, więc jak zobaczyli co robimy, to byli zaskoczeni. Atmosfera od razu była lepsza. Na ciężki trening był czas kiedy indziej. Co ważne – ten turniej to nie była zabawa. Chodziło nam o zbudowanie u piłkarzy mentalności zwycięzców. Musieli podejść do tego na serio, chcieć wygrać. A na paintball wziął ich Paweł Karmelita. Też chodziło o budowanie zespołu. I znów – rywalizację. Wygrywanie.

Był jakiś piłkarz, z którym pan się nie dogadał?

W swojej karierze trenerskiej prowadziłem wielu zawodników, a każdy człowiek tak naprawdę jest inny. To prawda, że zależy mi na współpracy z piłkarzami. Chcę mieć z nimi dobre relacje, bo moim zdaniem to pomaga. Nie chcę być „wielki pan trener”. Nie o to chodzi. Chcę, aby mnie szanowali, ale nie chcę nad nimi dominować. Wolę rozmawiać. Najlepiej w cztery oczy, bo wtedy piłkarz się otwiera, mówi co myśli. Jak rozmawiam z całą grupą i o coś zapytam, to odpowie mi jeden, drugi, reszta przytaknie. Jest jakaś obawa, żeby mówić przy wszystkich. Jak jesteśmy sami, to dostaję od nich więcej informacji i mogę z tymi informacjami pracować. Oczywiście, nie zawsze było łatwo, bo spotykałem się z przeróżnymi charakterami. Ale z piłkarzami w końcu znajdowałem wspólny język.

Gorzej szło z władzami? Słowackie media pisały, że właściciel Slovana, Ivan Kmotrik próbował ingerować w pana pracę.

Zacząłbym od tego, że chciał mnie w klubie dwa lata wcześniej, gdy pracowałem jeszcze w Trenczynie. Dzwonił, ale mówiłem, że ja sam nie odejdę, bo to by było nie w porządku. Nie chciałem uderzyć w stół i powiedzieć: odchodzę, bo zgłasza się po mnie lepszy i bogatszy zespół. Miałem podpisany kontrakt i chciałem go wypełnić. Jeśli kluby by się najpierw dogadały między sobą, to okej. W Slovanie poczekali aż będę wolny i wtedy zadzwonili jeszcze raz. Na początku rzeczywiście w wielu kwestiach miałem wsparcie i wolną rękę. „Martin, mów czego potrzebujesz, załatwimy. Pomożemy”. Z czasem rzeczywiście mieliśmy wspólne dyskusje na temat tego jak ma wyglądać gra zespołu. Pan Kmotrik chciał wiedzieć kogo zamierzam wystawić, kto będzie kapitanem itd. Nie nazwałbym tego ingerencją. Raczej takim dopytywaniem.

A jak jest w Zagłębiu?

Mam komfort pracy.

Gdy pana zwolniono, Kmotrik tłumaczył to tym, że zespół nie rozwijał się taktycznie. „Dennik N” też pisze, że bardzo dobry z pana psycholog, ale ma pan sporo do nadrobienia, jeśli chodzi o taktykę. Coś jak Zinedine Zidane.

Zinedine Zidane w ostatnich latach jako trener zdobył wiele trofeów i czy w takim wypadku można napisać, że ma do nadrobienia w kwestii taktyki? Tak samo jeśli chodzi o mnie. Ostatnie pięć lat, to dla mnie trzy, duże sukcesy na Słowacji. Gdybym był słabym strategiem, to czy umiałby poprowadzić zespół do triumfu w lidze? Chcę być dobrym psychologiem, potrafić dotrzeć do moich zawodników i wpływać na to jak grają. Ale oczywiście obie te rzeczy są ważne. Myślę, że wszyscy trenerzy nieustannie rozwijają się w aspekcie taktycznym. Na pewno nie jestem doskonały… Ale weźmy przykład Manchesteru City, który ostatnio przegrał 0:2 z Wolverhampton. Taktyka ma przecież świetnego! Czasami to po prostu nie wszystko. Zdarzą się mecze, że samo doskonałe podawanie piłki nie wystarczy. W ostatnim sezonie miałem na Słowacji najlepsze procentowe statystyki w przeróżnych aspektach. Przewagę kilku procent nad kolejnymi zespołami np. w wygranych pojedynkach. Jakaś taktyka chyba musiała być. Ale jasne – nikomu nie zabraniam mieć swojej opinii.

Sporo pan jeździł na staże. Głównie do Holandii. Dlaczego tam?

Właścicielem Trenczyna jest Holender. Chciał, żeby zespół grał w piłkę. I w tym się zgadzaliśmy. Można powiedzieć, że on trochę mnie tą Holandią zaraził. Miał tam kontakty, więc łatwiej było mnie wysłać na fajny staż do AZ Alkmaar czy akademii Ajaksu. Właściciel Trenczyna zawsze mi powtarzał: lepiej wygrać 5:4 niż 1:0. (śmiech) Punktowo to samo, ale rozrywka większa. Trochę jak ten nasz pierwszy mecz ze Śląskiem. Reklama futbolu. Lavicka kontra Sevela. Czech kontra Słowak. Derby. Dla mnie debiut. I jeszcze taki wynik. Crazy game!

Panowie się wcześnie znali?

Wiedzieliśmy o sobie, ale nie znaliśmy się osobiście. Przed meczem podał mi rękę i powiedział „witaj w polskiej ekstraklasie”. No to się przywitałem! Ale poważnie: ten mecz dużo mi dał. Śląsk w ośmiu kolejkach stracił tylko pięć goli. My im strzeliliśmy cztery. Widziałem, że nie mamy problemów ze stwarzaniem okazji i ze zdobywaniem bramek. Musieliśmy zacząć od pracy nad defensywą, bo tam było sporo błędów. Jestem tutaj dopiero miesiąc, ale analizowaliśmy ostatnie mecze i już widać poprawę w kilku elementach. Mówię piłkarzom, że w ogóle muszą dążyć do tego, żeby dzisiaj byli lepsi niż wczoraj. To trochę wyświechtane, ale działa. Trafia to do nich.

Podczas przerwy reprezentacyjnej mieliście więcej czasu, żeby popracować. Skupiał się pan właśnie na defensywie?

Było kompleksowo. I defensywa, i ofensywa. Jestem naprawdę zadowolony z pracy zawodników. Teraz czekamy na powrót naszych reprezentantów i zaczniemy przygotowania konkretnie pod mecz z Pogonią.

Na Słowacji miał pan w obu drużynach bardzo wielu obcokrajowców. Czasem spoza Europy. Musiał pan mierzyć się z Ramadanem, prośbami o modlitwę przed meczem. Zatrzymywał pan autobus na parkingach, Muzułmanie wychodzili, sprawdzali na telefonach, gdzie jest Mekka i się modlili. Reszta czekała. Szatnia Zagłębia jest najłatwiejszą jaką pan miał?

Wszyscy są tak naprawdę z jednej krainy: Polacy, Słoweńcy, Słowacy, Czarnogórzec, więc na pewno jest łatwiej. Tam każdy pochodził z innej kultury, był inaczej wychowany. Dla mnie to było ciekawe. Tutaj muszę dostosować się do polskiej mentalności. To łatwe, bo widzę, że zawodnicy chcą się rozwijać, wiedzą, że pracują dla siebie. Ja im każę coś zrobić, a oni robią to, i jeszcze więcej. Jeszcze coś dodają od siebie. W Trenczynie i Slovanie bywało tak, że piłkarze chodzili w te miejsca na boisku, gdzie mniej ich widać. Sprawdzali, czy patrzę. Jak nie patrzyłem, to nie dawali stu procent. Tutaj charakter jest inny. Wszyscy pracują na maksa.

Podobno w naszej mentalności leży też narzekanie. Na wszystko.

„Na-rze-ka-ni”. Co to znaczy?

No tak, na razie pan nie wie, bo pan nie przegrał.

Żartuję. Prawdę powiedziawszy przez te kilka tygodni nikt w klubie nie narzekał. Wszystkim nam zależy na realizacji wyznaczonych celów.

Pan będąc piłkarzem wiedział, że po zakończeniu kariery, chce trenować? Bo wygląda to tak, jakby jednego dnia zdjął pan strój, a drugiego włożył dres i został asystentem w Trenczynie.

W klubie mają takie podejście, że obserwują zawodników i jeśli stwierdzą, że ktoś ma zadatki na trenera to mówią mu, żeby o tym pomyślał i jak się zdecyduje, to po zakończeniu kariery będzie na niego czekało stanowisko jako jakiś asystent albo trener od dzieci. Jeśli potwierdzi się, że ma odpowiednie umiejętności, to zostaje w klubie i dalej się rozwija. Tak było ze mną. Byłem asystentem Adriana Gula, który teraz jest selekcjonerem kadry U-21. Wtedy dostał propozycję od Żyliny i odszedł, a do mnie przyszedł prezes z propozycją, żebym został pierwszym trenerem. „Przemyśl, prześpij się i rano daj mi znać”. Oka nie zmrużyłem, ale przemyślałem. Wiadomo, inna odpowiedzialność. To co było dobre, to że trenowałem tych zawodników, z którymi rok wcześniej grałem.

Dla wielu trenerów mógłby to być problem. Nagle stać się szefem swoich kolegów.

Nie patrzyłem tak na to. Nie musieliśmy się poznawać, już na starcie byliśmy przyjaciółmi. Wydaje mi się, że byłem przez to odważniejszy. W takiej relacji na więcej mogłem sobie pozwolić. A to, że mnie szanowali, przyszło naturalnie. Dyrektor też na początku wszedł i jasno powiedział, że to jest teraz wasz trener. Zrobiliśmy tytuły, puchary. Było super.

A w ekstraklasie coś pana zaskoczyło? Pytał pan wcześniej kogoś o opinie?

Rozmawiałem z Janem Kocianem, którego poznałem w szkole jak robiłem licencję. Zachwalał infrastrukturę, kibiców, pokazywanie meczów w telewizji. Wiem, że był też Pavel Hapal, ale wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłem z nim porozmawiać. Zadzwoniłem za to do Lubomira Guldana: „Niech trener przychodzi, super klub, ja trenerowi na początku pomogę”. Przyszedłem i też mam same pozytywne odczucia. Podoba mi się, że gra się od piątku do poniedziałku, dzięki czemu wszystkie mecze mogą być transmitowane. Ludzie oglądają i poziom dyskusji o piłce rośnie. Na Słowacji pokazujemy w całej kolejce tylko dwa-trzy mecze. W ekstraklasie jest VAR, z sędziami można po meczu porozmawiać, zapytać czemu była karteczka. Boiska są doskonałe, stadion piękny, siłownia wyposażona, lekarze, fizjo, wszystko jest.

To dlaczego słowackie kluby grają w pucharach, a polskie nie?

(śmiech) No, tego właśnie nie umiem wytłumaczyć. Sam się zastanawiam.

Wypuścił pan w świat kilku piłkarzy ze Słowacji. Stanislava Lobotkę, Wesley’a, który gra teraz w Aston Villi, Samuela Kalu do Bordeaux. Ważniejsze było rozwijanie zawodników czy sukcesy?

W Trenczynie zdecydowanie chodziło o rozwijanie piłkarzy. Biznes. Wychować i sprzedać do mocniejszych lig. W Slovanie już nie. Tam pieniędzy jest dosyć, więc jest wielka presja na osiągnięcie sukcesu. Wyniki, wyniki, wyniki. Nie było mówienia, że będziemy kogoś chcieli sprzedać. Raczej myślenie, że skoro jest dobry, to niech gra u nas. Ale to normalne. Trenczyn jest tu (lewa ręka nisko), Slovan tu (prawa wysoko). Wszystko zależy od filozofii klubu.

A w Zagłębiu?

Mamy tu bardzo dobrą akademię i chcemy wprowadzać zawodników do pierwszej drużyny. Zapraszamy ich na treningi. Jeśli pokażą, że mają odpowiednie umiejętności to zostaną na stałe. Jeśli nie, to wrócą za jakiś czas.

Pana idolem wciąż jest Pep Guardiola? Już raz się pan do niego odwoływał.

Może nie idolem, ale na pewno mnie inspiruje. Podoba mi się też Liverpool Jurgena Kloppa. Szczególnie to jak przechodzą z obrony do ataku. To jest najważniejsze w dzisiejszym futbolu. Ta reakcja zaraz po odzyskaniu piłki. Cały czas powtarzam to piłkarzom i pokazuję im różne przykłady. Liverpool robi to najlepiej na świecie. Staram się czerpać od nich obu różne rzeczy

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.