Novikovas: Po transferze do Legii życzono mi, bym połamał nogi. Mogłem grać gdzie indziej

- Gdybym patrzył tylko na pieniądze, grałbym teraz np. w Ankaragucu. Tylko że tam możesz iść zawsze, a Legia to jest Legia. Po transferze życzono mi, bym połamał nogi, odniósł kontuzję itd. To jest chore - mówi Arvydas Novikovas, nowy skrzydłowy Legii Warszawa.

Bartłomiej Kubiak: Wiesz po kim przejąłeś „18” na koszulce?

Arvydas Novikovas: Wiem, po Michale Kucharczyku. Wszyscy mnie o to pytacie.

Pytamy, bo w Legii trochę waży ten numer.

- Waży, to znaczy?

349 meczów, 71 goli, 58 asyst. To liczby Kucharczyka.

- No tak, ale ile sezonów Michał występował z tym numerem? Dziewięć, dziesięć? Doceniam jego osiągnięcia. Jeśli tyle lat będę grał w Legii, chciałbym wykręcić podobne liczby.

Ale raczej grać nie będziesz. Sam wcześniej mówiłeś, że docelowo chciałbyś trafić do ligi włoskiej albo hiszpańskiej.

- Okej, ale mam już 28 lat i na to też trzeba patrzeć. Nie mówię, że Legia to mój ostatni klub, bo nie przyszedłem tutaj po to, by kończyć karierę, tylko by jeszcze bardziej się rozwinąć. Zdobywać trofea. Zagrać jesienią w fazie grupowej Ligi Europy, potem zdobyć mistrzostwo, a w kolejnym sezonie powalczyć z Legią o Ligę Mistrzów. Tak do tego podchodzę.

A dlaczego „18”? Numery nie grają. Chciałem „9”, ale była już zajęta przez Carlitosa. Zapytałem jakie są wolne. Zaproponowano mi chyba „3”, „6”, „18” i „22”. Wybrałem „18”, bo 18 grudnia mam urodziny, z tym numerem zaczynałem też grać poza Litwą - w Heart of Midlothian.

Litwa, Szkocja, Niemcy, Polska. Co kilka lat zmieniałeś kraje, w których grałeś. W trakcie zeszłego sezonu też dużo pisało się o tym, że odejdziesz z ekstraklasy.

- Bo mogłem to zrobić. Gdybym patrzył tylko na pieniądze, grałbym teraz w Turcji - np. w Ankaragucu, które oferowało więcej. Tylko że tam możesz iść zawsze, a Legia to jest Legia. Najlepszy klub w Polsce, topowy w Europie, który co roku walczy o najwyższe cele.

Zobacz wideo

Rzeczywistość w Legii bardzo różni się od tej w Jagiellonii?

- Oba kluby organizacyjnie są na dobrym poziomie, ale Legia to jednak trochę inna półka. Nie ma co porównywać. No chyba, że do klubów z Bundesligi, bo to mniej więcej ten poziom. Weźmy np. badania medyczne. Te, które przechodziłem w Legii przed podpisaniem kontraktu, trwały dwa dni. Dwa dni! Kiedy w 2017 roku trafiłem do Jagiellonii, wystarczyło kilka godzin. Nigdy wcześniej nie przechodziłem tak szczegółowej kontroli.

Szczegółowej?

- Pięć rezonansów: dwa kolana, stawy skokowe, bark. Wiem, że teraz niektórzy w Jagiellonii też są bardziej szczegółowo sprawdzani, ale kiedy ja tam trafiałem, pobrano mi krew, była próba wysiłkowa i to wszystko.

Kiedy dowiedziałeś się o zainteresowaniu Legii?

- Dowiedziałem się od was. Sami przecież zimą pisaliście, że Legia mnie chce. Już wtedy zaświeciły mi się oczka... A już tak poważnie: pierwsza rozmowa odbyła się kilka miesięcy później. W Białymstoku, po ostatnim meczu Jagiellonii z Legią podszedł do mnie trener Aleksandar Vuković i zapytał, czy byłbym zainteresowany grą w jego drużynie. Powiedziałem, że tak. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko.

To, że Legia nie zdobyła w minionym sezonie mistrzostwa, miało dla ciebie jakieś znaczenie?

- Wtedy nie, żadnego.

Koledzy z Jagiellonii gratulowali ci transferu do Legii?

- Tak, życzyli mi powodzenia.

A kibice Jagiellonii?

- Wielu pozytywnych wiadomości nie odebrałem. Życzono mi, bym połamał nogi, odniósł kontuzję itd. To jest chore. Ale wiem, że to margines i większość kibiców jest w porządku.

Słyszałeś takie rzeczy w twarz?

- A skąd! W internecie pisali. Przychodziły takie wiadomości. Człowiek nie rozumiał ich, no ale czytał - wyświetlały się na telefonie. Starał się jednak o tym nie myśleć, szybko wyrzucać z głowy.

Udawało się?

- Przyprowadź największego mojego hejtera i zamknij go ze mną w pokoju. Zobaczysz, że nie powie wtedy nic. Zamiast hejterem, będzie próbował zostać twoim najlepszym przyjacielem. Tak działa internet, niestety. Ale doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

Ireneusz Mamrot w Jagiellonii dawał ci na boisku wiele swobody. Zdajesz sobie sprawę, że w Legii takiego specjalnego traktowania i przywilejów może już nie być?

- Nie mówiłbym tutaj o jakichś specjalnych przywilejach, bo w Jagiellonii i w Legii - a pewnie też w każdym innym zespole na świecie - są zadania w defensywie nakreślone przez trenerów, które po prostu trzeba wykonać. W ofensywie piłkarz musi mieć swobodę. Ale wiadomo, że musi też na nią zasłużyć, zapracować. Najważniejsze to teraz złapać pewność siebie. Bez niej w sporcie ani rusz.

W Jagiellonii byłeś gwiazdą - każdy klepał cię po plecach, gratulował, dowartościowywał. W Legii czegoś takiego może nie być - tutaj nie ma miejsca na błąd, krytyka pojawia się szybko, przytłoczyła już niejednego piłkarza.

- Oj, z tym klepaniem po plecach w Jagiellonii to bym nie przesadzał. Bo hejt w Białymstoku też się pojawiał. Jakoś trzeba z tym żyć. Albo inaczej: trzeba dobrze grać. To najlepsze, wręcz jedyne wyjście, by sobie radzić w tym zawodzie. A presja? Ona jest dobra, potrzebna. W Jagiellonii dwukrotnie byłem wicemistrzem, teraz przyszła pora coś wygrać. Przestać być tym drugim, w końcu zostać tym pierwszym. Dlatego jestem w Legii, a nie np. w Turcji.

W Warszawie jesteś z rodziną?

- Jeszcze nie, szukam mieszkania. Liczę na to, że szybko znajdę, bo rozłąka z żoną trwa już półtora miesiąca. W grudniu spodziewamy się drugiego dziecka. Syna. Może też kiedyś będzie grał w Legii.

Z kim trzymasz się w Legii?

- Ze wszystkimi.

Nie da się trzymać ze wszystkimi.

- Chciałem tylko powiedzieć, że zostałem bardzo dobrze przyjęty przez wszystkich, cały zespół. A najbliżej trzymam się z Wako Gvilią, z którym w trakcie zgrupowania w Austrii dzieliliśmy pokój. Możemy porozmawiać sobie po rosyjsku.

Kto jest liderem Legii?

- A kto to jest lider? Ten, co najwięcej żartuje, dużo gada, jest śmieszny?

To akurat wiemy - Artur Jędrzejczyk. Chodzi o lidera - kogoś, kto potrafi pociągnąć drużynę, dać jej impuls w trudnym momencie.

- W Legii każdy daje coś od siebie, więc chyba nie ma takiego lidera. Choć w sumie nie wiem, pewnie mecze ligowe, pucharowe dopiero dadzą odpowiedź na to pytanie.

W czwartek gracie z College Europa, wicemistrzem Gibraltaru. Trener bardzo was uczula, by nie zlekceważyć tego przeciwnika?

- Rozmawiamy o tym, ale to naprawdę nie ma znaczenia czy grasz z Realem, czy z Gibraltarem. Podejście musi być takie samo. Zawsze na 100 proc. Swoje trzeba wybiegać z każdym rywalem, w każdym meczu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.