Trzy tygodnie temu faworytem do zdobycia mistrzostwa Polski była Lechia Gdańsk. Kilka dni temu – Legia Warszawa. Od niedzieli najbliżej tytułu wydaje się być Piast Gliwice, który pokonał Jagiellonię Białystok 2:1. Dzięki remisowi Legii z Pogonią Szczecin (1:1) i Lechii z Zagłębiem Lubin (1:1), podopieczni Waldemara Fornalika wszystko mają w swoich rękach.
To, co w niedzielę wydarzyło się w Gliwicach, mogłoby posłużyć jako scenariusz filmu o pogoni za marzeniami. Nawet dwa bezsensowne faule Aleksandara Sedlara w polu karnym nie przeszkodziły zawodnikom Fornalika w zwycięstwie z Jagiellonią, które dało im pozycję lidera. Gole Piasta były wyszarpane: pierwszego nie uznał sędzia Jarosław Przybył, ale po sugestii Szymona Marciniaka trafienie zostało zapisane jako samobój Zorana Arsenicia. Tuż przed końcem spotkania do siatki trafił Tomasz Jodłowiec, którego uderzenie z woleja może być pokazywany w czołówkach programów o piłce na całym świecie. Trafienie te kontuzją łydki przypłacił trener Fornalik, który tak zerwał się z radości z ławki, że uszkodził mięsień.
Gliwiczanie znów imponowali determinacją. Po bramce z rzutu karnego Jesusa Imaza nie bali się ruszyć do ataku. Chwilę później Jodłowiec huknął jak z armaty, a Jakub Szmatuła obronił jedenastkę, której za drugim razem nie wykorzystał Imaz. To też ciekawy wątek: gdyby nie kontuzja Frantiska Placha z Łazienkowskiej, Szmatuła mecz obejrzałby z pozycji siedzącej. Ale zagrał i został bohaterem. O tym, że Piast w trudnych momentach potrafi wytrzymać ciśnienie, świadczy statystyka, którą opublikował Michał Zachodny z PZPN. W tym sezonie Ekstraklasy Piast prowadził dwadzieścia siedem razy. I wygrał w dwudziestu z tych meczów.
Imponująca jest też seria klubu z Okrzei, który ostatni raz nie wygrał siedem meczów temu, gdy zremisował 2:2 z Wisłą Kraków. Smak porażki Fornalik i jego drużyna poczuli aż półtora miesiąca temu, 29 marca, gdy lepsza okazała się Lechia. Od tego meczu gliwiczanie punktują. Są jak czołg, który pędzi nie zwracając uwagi na przeszkody, które leżą na drodze. Poza wysoką formą Joela Valencii i Jakuba Czerwińskiego, to właśnie nieustępliwość Piasta robi największe wrażenie. Oglądając Ślązaków można stwierdzić, że klub chce mistrzostwa. Tego samego wrażenia nie odnosi się natomiast oglądając ostatnie spotkania Legii albo Lechii.
Legia wszystkie atuty miała po swojej stronie. Mecz z Pogonią Szczecin rozpoczynała jako faworyt, grała u siebie, przed dwudziestoma czteroma tysiącami kibiców, a trener Aleksandar Vuković cieszył się z nowego kontraktu. W pierwszych 45 minutach nic z tego nie okazało się jednak argumentem, który mógłby zachęcić piłkarzy Legii do dobrej gry. Pierwszą połowę meczu legioniści przespali, tak jak Radosław Cierzaniak przespał uderzenie z rzutu wolnego Zvonimira Kozulja. Vuko szybko zauważył niemrawość swoich piłkarzy i po pół godziny gry zmienił Iuriego Medeirosa, którego zastąpił Dominik Nagy. W drugiej połowie zmiana dała efekt, bo węgierski skrzydłowy zdobył bramkę. Ale to było wszystko, na co było stać Legię.
Po meczu Vuković przyznał zresztą, że na zmianę zasługiwał nie tylko Portugalczyk, ale także kilku innych piłkarzy. Przed przerwą legioniści oddali jeden strzał, przebiegli o sześć kilometrów mniej, niż goście. Można było odnieść wrażenie, że zlekceważyli Pogoń, która w teorii nie walczyła już o nic, albo, że myślami byli gdzieś w Białymstoku. Szczecinianie do stolicy przyjechali jednak nie na wycieczkę, a z ambicją i chęcią. I to na Legię wystarczyło.
Po przerwie gra Legii wyglądała niewiele lepiej. Dopiero gol Nagy’a sprawił, że warszawiacy ruszyli do ofensywy. Ta była jednak chaotyczna, niezorganizowana. Tak, jakby na murawie między piłkarzami brakowało chemii. Od jakiegoś czasu z Łazienkowskiej docierają plotki, że atmosfera nie jest najlepsza. Kłopotem jest niepewność, która stała się codziennością kilku zawodników. Nowego kontraktu nie podpisał Michał Kucharczyk, z klubu może odejść Paweł Stolarski, nie wiadomo, czy Legia zdecyduje się na transfer Cafu. Vuković musi też mierzyć się z prowadzeniem piłkarzy, którzy głowami są poza stolicą – jak Kasper Hamalainen, Adam Hlousek. Mecz z Pogonią może być dowodem, że nie każdy ciągnie wózek w tę samą stronę.
Marzenia o mistrzostwie uciekają Lechii. Zespół, który po trzydziestu kolejkach był na czele tabeli, zaciął się na dobre. Dająca remis w meczu z Zagłębiem bramka Michała Maka była nieco przypadkowa, ale utrzymała gdańszczan w grze o tron. Gdyby jednak nie czujność Dusana Kuciaka kilkanaście sekund później (i w końcówce spotkania), to Zagłębie cieszyłoby się ze zwycięstwa. To, że „Miedziowi” nie leżą Lechii, wiadomo było już przed meczem. W tym sezonie lechiści jeszcze ich nie pokonali. Ale po niedzielnym spotkaniu Stokowiec i tak może mieć pretensje do swoich piłkarzy. Szczególnie do środkowych pomocników, którzy zawiedli. Jarosław Kubicki, Tomasz Makowski czy Patryk Lipski nie byli w stanie obsłużyć dokładnymi podaniami Flavio Paixao. Niewiele lepiej zaprezentowali się także skrzydłowi.
O kryzysie Lechii można mówić od kilku spotkań. Krótką chwilą ulgi był finał Pucharu Polski, który gdańszczanie zdobyli, ale w lidze forma mistrzów sezonu zasadniczego wygląda blado. Lechia nie może się już chwalić defensywą przed którą drżeli ekstraklasowi snajperzy. Od 30. kolejki, gdy piłkarze Cracovii wbili lechistom cztery bramki, obrona drużyny znad morza legła w gruzach (w fazie mistrzowskiej lechiści stracili jedenaście bramek). Zaciął się też mechanizm, który pozwolił Lechii wygrać kilka spotkań. W tym sezonie w pierwszym kwadransie do siatki trafiała ona dwanaście razy, a ani razu w tym fragmencie meczu nie straciła gola. Gdy jednak nie strzelała na początku, zaczynała mieć kłopot. A w ostatnich pięciu meczach nie zrobiła tego ani razu. Gdańszczanie – poza wygranym 4:3 meczem w Szczecinie – nie odrabiają też strat, tak, jak zrobiła to w Gdańsku Legia. Być może to kwestia nasycenia się historycznym wynikiem, który klub już osiągnął? Niezależnie od powodu, w ostatnim czasie zawodnicy Stokowca nie zrobili niczego, aby tytuł powędrował nad morze.