Mało wiary, mało sytuacji, ale na końcu radość i brak gwizdów, bo Lech znowu wygrał z Legią [SPOSTRZEŻENIA]

- Przygotujcie się na grzmoty - zapowiadała Legia mecz na Twitterze. Żadnych grzmotów jednak nie było. Ani ze strony Legii, ani ze strony Lecha, który wygrał z Legią 1:0.
Zobacz wideo

Mało wiary

Do meczu niespełna godzina. Na trybunie przeciwległej do prasowej 11 osób (słownie: jedenaście, choć nie liczyliśmy tych w żółtych i pomarańczowych kamizelkach, czyli stewardów i służb medycznych). Na boisku 12 piłkarzy Lecha oraz dwóch trenerów Legii: Radosław Gwiazda i Piotr Zaręba, czyli łącznie 14 osób. Więcej niż całej trybunie wzdłuż boiska. I cisza. Taka, że bez problemu słychać własne myśli.

A pierwsza myśl była taka, by coś sprawdzić. I od razu sprawdziliśmy: 24,2 tys., 38,8 tys., 41 tys., 41,6 tys., 40,1 tys. - to frekwencja na pięciu poprzednich meczach Lecha z Legią. W środę nie zbliżyła się nawet do tej ostatniej - z lutego, kiedy Lech wygrał z Legią 2:0. Na stadion nie przyszło nawet 12 tys. kibiców (mecz oglądało 11 935 widzów).

Motywator Kucharczyk

W trakcie meczu cech przywódczych nie wykazywał, ale tuż przed meczem... Nie powiemy, trochę nam zaimponował. A może nawet nie tyle zaimponował, ile zaskoczył, bo to on zebrał drużynę w kółeczko i przemawiał. Jak generał, typowy przywódca. Michał Kucharczyk w środę wrócił do składu Legii po trzech tygodniach przerwy. I to wrócił jako kapitan. I choć nie był to jego pierwszy raz w tej roli, to jednak po raz pierwszy widzieliśmy, by aż tak wczuł się w rolę. Bo Kucharczyk nie tylko zebrał drużynę, nie tylko przemawiał, ale też machał rękami, zaciskał pięści, krzyczał. Zakładamy, że chciał natchnąć zespół do walki. Ale czy natchnął? No, właśnie... Patrząc na to, jak zagrała Legia, mamy wątpliwości.

A zagrała w nietypowym składzie

W porównaniu do poprzedniego spotkania aż z pięcioma zmianami (dwie wymuszone przez kartki). Od początku choćby z Inakim Astizem, który ostatni mecz w podstawowym składzie rozegrał 124 dni temu (26 sierpnia z Wisłą Płock). Później już pełnił tylko marginalną rolę w zespole, często nie łapał się nawet do meczowej osiemnastki. Dla Ricardo Sa Pinto i ostatnio dla Aleksandara Vukovicia nieporównywalnie ważniejsi byli Artur Jędrzejczyk, Mateusz Wieteska i William Remy. W Poznaniu obecność Astiza okazała się jednak kluczowa, bo Jędrzejczyk w meczu z Cracovią zobaczył ósmą żółtą kartkę w sezonie, a Wieteskę z gry wykluczyła złamana kość jarzmowa.

W środę Hiszpan znalazł się w podstawowym składzie, tworząc parę stoperów z Remym. I choć mecz zaczął dość pechowo, bo już przy pierwszej interwencji - wybijając piłkę bez kontaktu z przeciwnikiem - nabawił się urazu głowy. Długo leżał na boisku, ale w końcu wstał. I grał dalej. Nieźle, a nawet może więcej niż nieźle, bo pomylił się praktycznie tylko raz - w 17. minucie, kiedy ograny został przez Joao Amarala. Za akcję bramkową Lecha z 81. minuty, która dała Kolejorzowi zwycięstwo, winić go nie można. Nie przyblokował co prawda strzału Filipa Marchwińskiego, ale do tego strzału w ogóle nie powinno dojść. Wcześniej nie powinien do niego dopuścić Antolić, a po nim Remy.

I bardzo wycofana, za bardzo

Wracaj, wracaj - zdawało się, że Carlitos krzyczał w kierunku Iuriego Medeirosa. Była 2. minuta spotkania, mecz ledwie się zaczął, a mistrz Polski już pokazał, że nie zamierza rzucać się na Lecha. Czekał na piłkę, nie atakował, stał na własnej połowie. A kiedy tę połowę próbował przekroczyć Medeiros, został szybko przywołany właśnie przez Carlitosa.

- Spodziewam się ofensywnego spotkania, Legia na pewno będzie chciała atakować, my też będziemy, ale musimy przede wszystkim być czujni w defensywie - tak wyobrażał sobie to spotkanie Dariusz Żuraw. I nawet bardzo się nie pomylił, bo jedyne, czego nie przewidział, to nastawienia Legii, która w środę wielu okazji sobie nie stworzyła.

Więcej gwizdów niż grzmotów

- Przygotujcie się na grzmoty - zapowiadała Legia mecz na Twitterze. Żadnych grzmotów jednak nie było. Ani ze strony Legii, ani ze strony Lecha. A już na pewno nie w pierwszej połowie, kiedy tempo gry - delikatnie mówiąc - nie było zawrotne. Gra co prawda czasem przyspieszała przy kontratakach, i to nawet częściej po stronie Lecha, ale i tak chyba lepiej to przemilczeć. Bo nie kończyły się strzałami, a nawet wrzutkami w pole karne. Jeśli już, to niecelnymi - najczęściej Macieja Makuszewskiego, który w środę był chyba najczęściej wygwizdywanym piłkarzem gospodarzy. A już na pewno w pierwszej połowie, kiedy niecelnymi dośrodkowaniami - choćby w 16. i 19. minucie - psuł ataki Lecha.

W drugiej połowie gwizdów było mniej. I co ciekawe, nie pojawiły się nawet po meczu ze strony kibiców gości, których w środę przyjechało do Poznania kilkuset. Mimo że piłkarze Legii znowu przegrali z Lechem, to pod sektorem gości żegnani byli brawami, pozytywnym dopingiem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.