Bartłomiej Pawłowski z przeciętniaka stał się gwiazdą Ekstraklasy. Teraz Legia lub Lech?

Od dziecka arogancki indywidualista i wielki talent. Bartłomiej Pawłowski przez lata niczym Syzyf pchał pod górę głaz, który zawsze staczał się w dół. A z nim - utalentowany piłkarz. 26-latek odrodził się w Zagłębiu Lubin i z przeciętnego ligowca stał się gwiazdą Ekstraklasy.
Zobacz wideo

Michał Probierz szybko poznał się na talencie, ale i podatnej na słabości - zdaniem trenera - głowie. Gdy Bartłomiej Pawłowski na jednym z treningów Jagiellonii Białystok pojawił się w pstrokatych butach, charakterny szkoleniowiec ruszył do ataku jak czekający na ofiarę tygrys i zbeształ nastolatka na oczach kolegów. Nie pierwszy raz zresztą, bo wcześniej piłkarz mógł usłyszeć gorzkie słowa na temat fryzury czy odzywek. Probierz chcąc uchronić skrzydłowego przed sodówką, wepchnął go w ramiona niepewności. Zanim chłopak się jej pozbył, minęło wiele miesięcy. Później powtarzała się sekwencja: dobre chwile przecinały złe, dobre mecze plątały się z fatalnymi. Brak stabilizacji uczynił z Pawłowskiego ligowego przeciętniaka. Ale dziś to już przeszłość. W tym sezonie 26-latek został czołowym skrzydłowym Ekstraklasy. Z ośmioma golami i siedmioma asystami stał się też łakomym kąskiem dla ligowych bogaczy.

Pomylony z Pawłowskim

Historia z butami przykleiła się do Pawłowskiego wiele lat temu i nie chce odkleić się do dziś. Piłkarz tłumaczył później, że żółte korki kupił w promocyjnej cenie od kolegi kolegi, bo nie było go stać na buty ze sklepu, ale zamiast pochwały za zaradność, usłyszał gorzkie słowa o sodówce. Ale to tylko jeden przypadek z wielu. Brak profesjonalizmu wypomniał mu trener GKS Katowice Rafał Górak, w szatni Widzewa Łódź sztorcował go Maciej Mielcarz, który młodego piłkarza „uczył” kultury. – To był mecz z Koroną. W przerwie Bartek odezwał się do asystenta trenera tak, jak nie powinien. Jako kapitan musiałem powiedzieć mu kilka mocnych słów. Ale generalnie to był dobry chłopak. Od razu było widać, że ma straszny gaz i niezły drybling. Potrafił rozegrać świetny mecz, ale transfer do Malagi i tak był zaskoczeniem – tłumaczy Sport.pl Mielcarz. W Białymstoku też nie bywało kolorowo. Po odejściu Michała Probierza na zgrupowanie Pawłowskiego nie zabrał Tomasz Hajto, który wcześniej pochwalił nastolatka, ale tylko dlatego, że pomylił go z Janem Pawłowskim. Zawsze coś i zawsze ktoś.

„Zawsze czułem się lepszy”

Pawłowski nie miał jednak kompleksów, a jeśli miał, to przykrył je grubą warstwą brawury. Bez ogródek opowiadał w wywiadach, że jest piekielnie pewny siebie, że zna swoją wartość i nie ma zamiaru kłaniać się kulom. Jego zdaniem skromni i pokorni nie mieli żadnych szans wdrapać się na szczyt. Ten zarezerwowany był dla takich, jak on. – Zawsze czułem się lepszy, gdziekolwiek byłem – tłumaczył kiedyś portalowi Weszło. Może dzięki takiemu podejściu zadebiutował w Ekstraklasie w wieku zaledwie 17 lat? Może przez nie starł się z Probierzem?

Po latach tak wspominał w „Przeglądzie Sportowym” białostocką drogę krzyżową: „Przed każdym treningiem cały trząsłem się z nerwów. Dostawałem od trenera Probierza opierdziel za wszystko (…) To nie był sposób, który mi pomagał. Gdy codziennie słyszałem wyzwiska, traciłem koncentrację, nie rozumiałem tego (…) Na pewno nie było równego traktowania”. W dużej mierze ten konflikt charakterów doprowadził Pawłowskiego do wyjazdu ze Słonecznej. Zresztą stabilizacja nigdy nie była jego mocną stroną. Przez dziesięć lat zwiedził dwanaście klubów. Połowę z nich – na poziomie Ekstraklasy. Ostatnim jest Zagłębie, w którym odżył.

Spór o certyfikat

Przez chwilę nawet najwięksi fani talentu Pawłowskiego mogli zwątpić w happy-end jego kariery. Ale przez zesłanie do Katowic, Poznania a nawet drugoligowej Jaroty Jarocin, piłkarz trafił do Widzewa, gdzie jego talent eksplodował. Część kibiców krzywo patrzyła na juniora, który jeszcze niedawno trenował w młodzieżowych zespołach sąsiedniego Łódzkiego KS, ale Pawłowski wytłumaczył, że za Widzewem jest nawet jego ojciec, a mama przez wiele lat była sąsiadką stadionu przy al. Piłsudskiego. Jego opiekunem został Radosław Mroczkowski, który nieco wcześniej posłał w świat Mariusza Stępińskiego. Mroczkowski tolerował słabsze chwile Pawłowskiego, mocno na niego stawiał i budował krok po kroku. W końcu szalejącego na skrzydle 21-latka zapragnęła mieć u siebie Legia, tysiące dolarów zaoferował mu krymski FK Sewastopol. Pawłowski wolał jednak trafić pod skrzydła Niemca Bernda Schustera. Na jego wypożyczeniu do Malagi łodzianie zarobili milion złotych. Otrzymali także atrakcyjne warunki ewentualnego wykupu Polaka: 700 tys. euro w gotówce, mecz towarzyski z Malagą, pięć procent od kolejnego transferu  i bonus – 250 tys. euro za dziesiąte trafienie w La Lidze.

Najpierw jednak agenci zawodnika z „Fabryki Futbolu” i Widzew musieli stoczyć bitwę z Jagiellonią i prezesem Cezarym Kuleszą, którzy blokowali certyfikat młodego zawodnika. Chodziło o umowę transferową, która – zdaniem Jagi – była nieważna, bo w międzyczasie Komisja ds. Licencji nałożyła na Widzew zakaz transferowy, a klub nie wpłacił na konto klubu z Podlasia ustalonej kwoty (50 tys. euro). Po kilkunastu dniach spór został wyjaśniony i Pawłowski mógł zadebiutować w andaluzyjskim klubie. I to przeciwko wielkiej Barcelonie.

Gol, któremu zabrakło radości

Piłkarz mógł zostać gwiazdą szóstej drużyny ligi, która rozpoczynała wówczas remont kadry. Rok wcześniej ścigał się z chłopakami z Tura Turek, a teraz stali przed nim piłkarze Barcy. Niedługo później Pawłowski zdobył nawet pierwszego gola. W meczu z Realem Valladolid w powietrzu przyjął piłkę prawą nogą, obrócił się i natychmiast uderzył ją lewą. Ta trzynaście metrów dzielące ją od bramki pokonała w mgnieniu oka i zatrzepotała w siatce. A Pawłowski zamiast oszaleć z radości, ruszył w kierunku swojej połowy i ręką pokazał kolegom, żeby też przyśpieszyli kroku. – Zdobyłem wtedy bramkę, którą będę pamiętał do końca życia, ale nie wycisnąłem z tego momentu nic dla siebie, bo wtedy chciałem więcej… – mówił w „PS”. Po meczu Schuster zapowiedział, że da mu prawdziwą szansę, ale na zapowiedzi się skończyło.

W Widzewie głodny, w Maladze – nasycony

Wielki świat okazał się zbyt wielki dla chłopaka, który w Łodzi czasami chodził głodny, bo klub przez kilka miesięcy nie płacił mu i tak niezbyt imponującej pensji. – Zachłysnąłem się fajnym życiem. Wtedy sądziłem, że prowadzę się tak, jak powinienem. Dziś wiem, że dałem z siebie połowę. Nie mogę powiedzieć z ręką na sercu, że zawsze ćwiczyłem na sto procent, jadłem tylko zdrowe rzeczy, spałem po 9 godzin. Strzeliłem na gierce trzy gole i kolejne trzy dni tym żyłem. To był błąd – mówił w tym samym wywiadzie. Zamiast dziesięciu goli był więc tylko jeden, zamiast pierwokupu – ledwie osiem wizyt na boisku. Malaga brała jeszcze pod uwagę wyłożenie kasy, ale odwrót zarządził sam Pawłowski, który nie widział szans na regularną grę (raz wyszedł w podstawowym składzie – w debiucie z Barceloną). Po powrocie przeniósł się do Lechii Gdańsk, a na pamiątkę hiszpańskiej przygody zostało mu kilka zdjęć z biało-błękitnej koszulce, wspomnienie meczu na Estadio La Rosaleda i żal do samego siebie.

Piłkarz niestereotypowy

Pawłowski nigdy nie był piłkarzem stereotypowym. A może był, ale zawsze stereotypom się wymykał? W Białymstoku nie chodził do szkoły, ale gdy się w niej pojawiał, to z marszu zdawał egzaminy. Umie porozumiewać się po angielsku, hiszpańsku, niemiecku. Od gier na konsoli woli Wikipedię, poczet królów polskich interesuje go bardziej od Ligi Mistrzów. Dwa razy podejmował próby studiowania, choć nic z nich nie wyszło. Zamiłowanie do wiedzy to pewnie rodzinny spadek, bo wśród najbliższych Pawłowskiego są: nauczyciel wychowania fizycznego (ojciec), profesor fizyki (dziadek) oraz dyrektor szkoły i matematyczka (babcia).

Od ojca zaczerpnął też zacięty charakter, który wielokrotnie nie pomagał mu w szatni, gdzie starsi piłkarze oczekiwali od młokosa spuszczonej głowy, a nie zadartego nosa. Ale piłkarz uparcie powtarzał, że charakteru nie zmieni i starał się zmieniać opinie na boisku. Długo nie szło mu to jednak najlepiej. Nie poradził sobie w Jagiellonii, nie dał rady w Maladze, a w Zawiszy był tak przeciętny, jak cała drużyna. Jego największą porażką był jednak Gdańsk.

To tam miał odbić się i wrócić do wielkiego futbolu. Zamiast tego czekały go tylko zsyłki: do Zawiszy, Korony Kielce. W barwach Lechii przez trzy lata nie rozegrał w Ekstraklasie nawet dwudziestu meczów. Trzy gole strzelił w rezerwach (Raselowi Dygowo i KS Chwaszczyno), dwa razy pokonał bramkarza Puszczy Niepołomice w Pucharze Polski. I tyle. Nie przekonał do siebie Joaquima Machado, Jerzego Brzęczka, Thomasa von Heesena ani Piotra Nowak. – Zastanawiałem się wielokrotnie nad tym, czego mu zabrakło. Miał swobodę w operowaniu piłką, przyśpieszenie, umiejętności. Na treningach przejawiał olbrzymie możliwości, ale był w tym mocno nieregularny. I to był główny powód dla którego się nie przebił. Nie miał też szczęścia do zdrowia – mówi Jakub Wawrzyniak, piłkarz Lechii w latach 2015-18. W 2017 roku skończył się kontrakt, który kiedyś dał Pawłowskiemu nadzieję, a ostatecznie – nadzieję mu zabrał. Tę przywrócił dopiero Piotr Stokowiec, który dziś walczy o mistrzostwo z Lechią.

Legia, Lech, a może europejskie puchary?

U charyzmatycznego Stokowca Pawłowski z miejsca został piłkarzem podstawowego składu. Do Zagłębia mógł trafić dwukrotnie. Najpierw w 2013 roku, gdy wybrał Hiszpanię i w 2016, gdy wypożyczenie z Lechii nie doszło do skutku przez kontuzję mięśnia uda w meczu z Termalicą. Dopiero jedak w tym sezonie jego talent rozwinął się na miarę oczekiwań. Bartek w ogóle nie przypomina już nieporadnego ligowca, który miał problem z załapaniem się na ławkę rezerwowych w Gdańsku. W Lubinie został liderem, który przemawia nie w szatni, a na murawie. W dużej mierze to dzięki jego bramkom i asystom Zagłębie awansowało do czołowej ósemki play-off i walczy o awans do europejskich pucharów. Tych Pawłowski może w stolicy polskiej miedzi nie doczekać, bo już obserwują go Legia i Lech, które, według Krzysztofa Stanowskiego, gotowe są zapłacić kwotę odstępnego wynoszącą 800 tys. euro.

Rzeczywista wartość Pawłowskiego niedługo może wzrosnąć, bo postępy zawodnika bacznie śledzi Jerzy Brzęczek, który nieustannie poszukuje alternatyw na skrzydła reprezentacji. I jeśli w ostatnich meczach sezonu Ekstraklasy Pawłowski nie zwolni tempa, to już niedługo też może zameldować się w Warszawie. Albo na PGE Narodowym, albo na Łazienkowskiej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.