O DNA Legii mówiło się od dawna. Slogan stał się tak popularny, że klub postanowił na nim zarobić i kilka lat temu wypuścił kolekcję ubrań nazwaną właśnie „DNA”. W ostatnim czasie z Łazienkowskiej legijny gen znikał jednak zaskakująco szybko. Po zwolnieniu związanego ze stolicą od dwóch dekad Jacka Magiery, na stanowisku trenera kolejne miesiące spędzali ludzie niemający pojęcia kim jest Kazimierz Deyna, a piłkarzy, takich jak Jakub Rzeźniczak, zastępowali obcokrajowcy wpadający do miasta na chwilę. Mało kto z nich czuł warszawski klimat tak, jak Stanisław Czerczesow czy Aleksandar Vuković, który kilka dni temu przejął stery stołecznego statku. To on ma ratować odpływające mistrzostwo Polski. Drugą misją Vuko jest zwiększenie ilości Legii w Legii. A do tego Serb wydaje się kandydatem idealnym.
Vuković nigdy nie ukrywał, że jego młodzieńczą miłością jest Partizan Belgrad. W serbskim klubie dojrzewał: tam zdobył pierwsze mistrzostwo. Nie został jednak drugim Stjepanem Bobkiem, który – to prawdziwy paradoks – trenerską karierę rozpoczął 60 lat temu w Legii. Vuko, poza czterema sezonami spędzonymi w juniorskich zespołach Partizana, w pierwszej drużynie był tylko meteorem. Dyrektorowi sportowemu oświadczył nawet, że z klubem może podpisać dożywotnią umowę, ale mimo to zagrał w Patrizanie mniej, niż 30 razy i niedługo potem został wypożyczony do należącego do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Milicionar. Klub upadł z powodów finansowych, ale Vuković wpadł w oko obserwującemu Stanko Svitlicę Dragomirowi Okuce. Jego dalsza droga wiodła przez Polskę, choć ta miała była dla Serba tylko przystankiem przed powrotem do Belgradu. Ale Vuković zakochał się drugi raz – w Legii, która najpierw dała mu kolejne mistrzostwo, a w późniejszych latach – drugi dom.
Jest to uczucie burzliwe. Z rozstaniami, których powodem były także pieniądze, cichymi dniami i wzajemnymi pretensjami. Ale jest to też uczucie szczere. Gdy pod koniec 2014 roku Legia poinformowała, że Vuković ma pracować w jej akademii, ten na swoim twitterowym koncie napisał: „To dla mnie powrót do domu”. Trudno wątpić, że to miłość mniej gorliwa niż ta Artura Boruca, który po awansie Celticu do Ligi Mistrzów pokazywał trybunom „elkę” czy dogryzającego piłkarzom Jagiellonii Białystok Dominika Furmana. Potwierdzą to młodzi piłkarze, którymi Vuković przez lata się opiekował. Na przykład jego „syn” Ariel Borysiuk. On czy Maciej Rybus z wypiekami na twarzach oglądali Vuko, który po bramce strzelonej Utrechtowi w Pucharze UEFA podciągnął koszulkę pod którą kryła się inna, z twarzą Deyny. – Gdy ją ubrałem, to jakby Kazio wstąpił we mnie. Rozegrałem bardzo dobre spotkanie, a co najważniejsze, zdobyłem bramkę, po której mogłem pokazać koszulkę z jego podobizną. Wiedziałem, że ma to ogromne znaczenie dla kibiców – tłumaczył kiedyś portalowi legia.net.
Vuković może już mówić o sobie: jestem trenerem. W dzień, gdy Mioduski pożegnał się z Ricardo Sa Pinto i ogłosił, że jego następcą prawdopodobnie będzie 39-latek, ten w Szkole Trenerów PZPN w Białej Podlaskiej zdawał końcowe egzaminy potrzebne do otrzymania licencji UEFA Pro. Dzięki niej bez problemu może prowadzić wszystkie kluby na świecie. Nawet najlepsi wykładowcy nie nauczą jednak tego, co legionista potrafi robić intuicyjnie: tworzyć dobrą atmosferę. To on był jednym z założycieli słynnej kieleckiej „bandy świrów”, przed którą drżała cała Ekstraklasa. Wraz z Pawłem Golańskim i Maciejem Korzymem Vuko trząsł szatnią Korony – i nie były to rządy oparte na strachu, a na szacunku. Zresztą już na początku swojej przygody z Kielcami oświadczył wszystkim w klubie, że w jego sercu jest Legia i nic na to nie poradzi. Taki sam Serb jest w Warszawie. Tam jest przecież w domu. Jako obcokrajowiec zakładał na ramieniu kapitańską opaskę, co piętnaście lat temu było historycznym wydarzeniem. Jest też obcokrajowcem najdłużej grającym na Łazienkowskiej w jej historii. Gdy był asystentem Magiery, łapał za wózek do ubrań, którym po wygranych meczach z całych sił walił o podłogę. – Przeszkadzało mi to, że ta szatnia nie umie się cieszyć po zwycięstwie. Na pewno nie wygrasz, jeśli nie włożysz w mecz maksymalną ilość wysiłku. Jeżeli to zrobiłeś - powinieneś się ze swojego sukcesu cieszyć– mówił w rozmowie z Weszło.
Na legijnym pomniku Vukovicia jest jedna rysa. Gdy w czerwcu 2004 roku gruchnęła wieść o tym, że piłkarz porozumiał się z Wisłą Kraków i zamierza podpisać z nią roczny kontrakt z opcją przedłużenia o kolejne dwa sezony, warszawscy kibice go wyklęli. Stał się „Pinokiem”, a na jednym z forów sympatyk klubu zachęcał do demonstracji uczuć wobec Serba. – Zróbmy mu takie piekło, jakiego Polska nie widziała! – pisał. Emocje podgrzewała informacja, że piłkarz negocjował z Wisłą w trakcie sezonu i że jego pensja będzie niewiele wyższa od tej, którą oferowali mu w stolicy. Coś jednak poszło nie tak. Zamiast 180 tys. euro rocznie i walki o Ligę Mistrzów, Vuković wylądował w Ergotelisie, najsłabszym klubie greckiej ekstraklasy. Wszystko przez weto trenera Wisły Henryka Kasperczaka, który nie chciał Serba w drużynie.
Z idola szybko Vuko stał się w piątym kołem u wozu. W Heraklionie nie zagrzał miejsca, zagrał tylko pięć meczów i trafił na czarną listę właścicieli klubu, którzy chcieli pozbyć się drogiego w utrzymaniu pracownika. I znów do walki o pomocnika stanęły Wisła z Legią. Ale tym razem krakowski klub nie miał szans. Vuković szybko ogłosił, że interesuje go transfer wyłącznie do Warszawy, zgodził się na obniżenie zarobków i szybko spakował walizkę. Po latach stwierdził natomiast, że propozycja „Białej Gwiazdy” była wyłącznie wymysłem gazet. – Chciałem zdementować informację, która do dziś pojawia się w prasie. Nigdy nie miałem oferty Wisły, nigdy nie doszło do żadnych rozmów – wyjaśniał w 2010 roku „Futbol News”. Niezależnie od tego jak było faktycznie, skończyło się tak, jak w dowcipie: niesmak pozostał.
Dziś Vuković pisze kolejny rozdział swojej warszawskiej historii. Mało kto pamięta, że w 2009 roku opuścił klub, bo działacze nie chcieli zapłacić mu 20 tys. euro więcej. Albo, że mimo dużych chęci, trzy lata później, nie udało mu się wrócić z Korony do Legii, choć to w Warszawie chciał zakończyć karierę. Albo, że jego buntownicze wyjazdy do Grecji skończyły się klapą i ucieczką z niepłacących klubów. Teraz to bez znaczenia. Gdy patrzy się na zdjęcia, na których Vuko siedzi obok Magiery, to jego starszy kolega ma na sobie garnitur i elegancki szalik, a Vuković – dres i czapkę z napisem „Legia”. Podczas meczu z Jagiellonią Białystok zza eleganckiego płaszcza widać było białą koszulę i krawat. Bo Vuković zmienia się jako trener. Nie zmienia się tylko jako człowiek. A ten naprawdę stworzony jest z legijnego DNA.
Kolejnym gościem programu Sekcja Piłkarska w Sport.pl będzie Marek Saganowski, który razem z Vukoviciem będzie prowadził Legię Warszawa do końca tego sezonu. Na odcinek zapraszamy w poniedziałek o godz. 20.