Ekstraklasa. Zwolniony trener: Byłem zbyt ambitny. Niektórzy piłkarze boją się opuścić swoją strefę komfortu

Byłem zbyt ambitny. Planowałem grać stylem, który wymagał od piłkarzy bardzo dużo pracy. Nie chciałem tylko gonić wyników - tłumaczy Sport.pl były trener Wisły Płock Kibu Vicuna.
Zobacz wideo

Sebastian Staszewski: W Płocku zderzył się pan ze ścianą kłopotów pierwszego trenera?

Kibu Vicuna: Doświadczenie asystenta na pewno mi pomagało. Znałem mechanikę działania szatni, wiedziałem, jak rozmawiać z piłkarzami, jak współpracować z mediami. Przez wiele lat uczyłem się tego w Legii, Lechu, Śląsku. Wtedy inna była tylko moja odpowiedzialność.

Przez jedenaście lat był pan asystentem Jana Urbana. Pracowaliście razem, ale gromy zawsze trafiały w niego. Tym razem to pan stał się piorunochronem dla swojego sztabu.

Nie miałem z tym problemu.

Bycie pierwszym trenerem to pana przyszłość?

Jestem przekonany, że to moja droga.

Były prezes Legii Bogusław Leśnodorski uważa inaczej. Na Twitterze napisał: „To złoty człowiek, ale nie nadaje się na pierwszego trenera. Zna się mega, ale to nie wystarczy”.

Leśnodorski za mną nie przepada, tak słyszałem. Ale szanuję jego opinię. Te słowa będą dla mnie nową motywacją, aby udowodnić kilku osobom, że w tej sprawie totalnie nie mają racji.

Zgodziłby się pan jeszcze raz być asystentem? Na przykład Urbana w Arce Gdynia?

Teraz – nie.

Dziwi pana decyzja prezesa Wisły Jacka Kruszewskiego, który w środę pana zwolnił?

Nie mam do nikogo pretensji. Sytuacja jest klarowna: wiosną zagraliśmy osiem razy i sześć razy przegraliśmy. Zamiast walczyć o czołową ósemkę, wylądowaliśmy w strefie spadkowej.

O zwolnieniu dowiedział się pan dopiero po meczu z Piastem Gliwice? Bo o możliwej zmianie na stanowisku pierwszego trenera w Płocku plotkowano już od kilkunastu dni.

Przed meczem czułem, że moja pozycja nie jest mocna. I wiedziałem, że spotkanie z Piastem może być moim ostatnim. Nikt mi tego wcześniej nie zakomunikował, ale trener takie rzeczy jest w stanie wyczuć. Kiedy skończył się mecz, nie miałem już wątpliwości. Po konferencji prasowej przyszedł prezes Kruszewski i wiceprezes Marzec, porozmawialiśmy i doszliśmy do takich samych wniosków. To była niełatwa rozmowa. Obaj wierzyli w naszą pracę, byli na każdym treningu. Ale są odpowiedzialni za wyniki klubu, a ja wyniki miałem ostatnio słabe.

Umowę, która była ważna do końca sezonu, rozwiązaliście za porozumieniem stronę?

Tak. Spotkaliśmy się w czwartek rano i bardzo szybko załatwiliśmy wszystkie formalności.

Jakie błędy popełnił pan w Płocku?

Byłem zbyt ambitny. Chciałem grać stylem, który wymagał od piłkarzy bardzo dużo pracy…

W październiku mówił pan na Sport.pl: „Wisła to polski klub, który gra w Płocku, a nie w Barcelonie czy Madrycie; mamy polskich piłkarzy. Nie chcę ich do czegoś zmuszać. Futbol rozumiem po hiszpańsku, ale umiem zaadoptować to do warunków w których pracuję. (…) Wiem też, że jestem w stanie połączyć hiszpańską duszę z polską naturą”.

Zawsze trzeba postawić sobie szczere pytanie: czego chcesz od swoje drużyny? Co czujesz? Ja nie czuję prostej gry, która jest oparta tylko na dążeniu do wyniku. To nie jest mój styl.

Ale właśnie tak gra Lechia Gdańsk Piotra Stokowca, która jest liderem Ekstraklasy.

Szanuję to. Ale moja filozofia futbolu jest inna. Przez lata przygotowywałem się do tego, aby moje drużyny uczyć grać ładnie i mądrze. W ten sposób też można zdobywać punkty. Może ktoś to skrytykuje, ale przecież nie będę udawał kogoś innego. Przed Piastem pomyślałem, że zagramy trochę inaczej. Mieliśmy nie podejmować ryzyka, robić średni pressing, grać prostą piłkę. Skupiliśmy się tylko i wyłącznie na osiągnięciu wyniku. I szczerze? Nie czułem tego…

W piłce chodzi jednak przede wszystkim o wyniki. Nie o efekciarstwo, a o efektywność.

Ale droga do dobrych wyników na dłuższą metę wiedzie przez dobrą grę. Odchodzę z Płocka, bo nie osiągnąłem celu. Ale czuję spokój. Być może mogłem pracować lepiej, ale nie więcej. Dalej jestem przekonany do mojej filozofii. Od początku spotkałem się ze ścianą, o której mówiłeś na początku. Mówiono mi, że tak się nie da, tak nie powinniśmy, że za duże ryzyko. Ja myślę inaczej: w Polsce można stworzyć ładnie grający zespół, który osiąga dobre wyniki.

Piłkarze Wisły w to wierzyli?

Na początku – tak. Później mam wrażenie, że zaczęli patrzeć na tabelę, zamiast na treningi.

Bali się spadku.

Niektórzy bali się opuszczenia swojej piłkarskiej strefy komfortu. Bo to znacznie trudniejsze, niż robienie tego, co robiło się całe życie. Żeby podejmować ryzyko, trzeba mieć odwagę. Nie każdy zespół musi gonić za wynikiem, nie wszyscy muszą opierać swoją grę na kontratakach. Chcieliśmy grać mądrze. Mówili, że to niepotrzebne ryzyko. I chociaż bywało, że traciliśmy piłki, to nigdy nie straciliśmy przez nasz styl bramki. Straciliśmy ją za to po wykopie Łukasza Załuski w meczu z Pogonią Szczecin. Najpierw główkę przegrał Ariel Borysiuk, później Adam Dźwigała nie zaatakował drugiej piłki, która minęła Alaną Urygę. I Pogoń miała rzut karny. Nikt mi nie wmówi, że tego gola straciliśmy przez styl. To były elementarne błędy.

Czasem brakowało wam koncentracji. Z Zagłębiem Lubi bramkę straciliście pięć minut przed końcem spotkania, w 90 minucie do siatki trafiła także Jagiellonia Białystok.

Ale i walczyliśmy do końca. Zwycięstwo z Cracovią wyszarpaliśmy w samej końcówce. Tak samo remis 2:2 z Koroną Kielce, gdy w 90 minucie do siatki trafił Giorgi Merebaszwili. Ale masz rację, kilka punktów niepotrzebnie straciliśmy. To efekt nienajlepszej formy mentalnej.

Zawodnicy nie wierzyli w siebie?

Kiedyś rozmawiałem z jednym z nich. Wspominał październikowy mecz z Zagłębiem Lubin. Do 80 minuty prowadziliśmy 3:1, ale później pozwoliliśmy strzelić bramki Filipowi Starzyńskiemu i Bartkowi Pawłowskiemu. I ten mój piłkarz mówi tak: „Dobrze się czułem przez cały mecz, widziałem, że dobrze graliśmy. Ale i tak miałem przeczucie, że przegramy”. W takiej sytuacji świat zawsze ma ciemną barwę. Sędzia gwiżdże zawsze dla rywala, słupek zawsze staje na naszej drodze, a przeciwnikowi pomaga. To jest jak tornado, które wciąga do środka wszystko, co złe. Całkiem inaczej jest, gdy nastawienie zawodników jest pozytywne.

Trudno mieć pozytywne nastawienie, gdy przegrywa się mecz za meczem.

Zgadza się. Problemem jest sytuacja, w której piłkarze się znaleźli. Zgubili pewność siebie. W Płocku są zawodnicy, którzy mają jakość: Furman, Borysiuk, Ricardinho czy Merebaszwili…

Tylko co z tego, skoro później swój tragikomiczny show daje bramkarz Thomas Dahne. W meczu z Miedzią w Legnicy to właśnie on podarował gospodarzom trzy punkty.

Każdy wtedy popełnił błąd. Wiadomo, że Thomas zrobi czasem coś takiego, że boli głowa, ale to nie jest zły bramkarz. W meczu z Piastem zaprezentował się z dobrej strony. Ja mam pretensje tylko do piłkarzy, którym nie chce się pracować. A Dahne pracował bez zarzutu.

Wisła utrzyma się w Ekstraklasie?

Myślę, że bez problemu. Trenerowi Leszkowi Ojrzyńskiemu szczerzę życzę powodzenia.

Ojrzyński przejął zespół twardą ręką. Może był pan za miękki?

Nie uważam, że jestem miękki. Kiedy jestem zły, kiedy coś mi się nie podoba to otwarcie mówię jaki jest problem. Ale mam inny styl, niż Ojrzyński. Dla mnie piłka nie jest teatrem i nie mam zamiaru reagować pod kamerę. Jestem Kibu i reaguję tylko wtedy, kiedy to czuję.

A co czuje pan teraz?

Że jestem zmęczony psychicznie. Muszę jechać do Hiszpanii, odpocząć przez kilka tygodni. A później będę szykował się do kolejnej pracy. Nie wykluczam niczego. W tamtym roku dzwonili do mnie z 1 ligi: z Pogoni Siedlce, Wigier Suwałki. A może jeszcze raz spróbuję swoich sił za granicą? Już teraz wiem, że z Płocka wyjeżdżam jako jeszcze lepszy trener.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.