Wielka radość Dariusza Mioduskiego. Bardziej pasująca do "Żylety", niż sektora VIP

Kiedy w 37. minucie gola strzelał Kasper Hamalainen, podskoczyli wszyscy. Takiej eksplozji radości w loży prezesa Dariusza Mioduskiego nie widziałem chyba nigdy - spostrzeżeniami po wygranej Legii z Jagiellonią (3:0) dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.
Zobacz wideo

Jak Legia stała się wolna

- Oni potrzebują trochę oddechu, świeżości, uśmiechu na twarzy, kreatywności, której ostatnio nie widać. No i muszą wziąć sprawy w swoje ręce. Wierzę w nich, bo to są najlepsi piłkarze w Polsce - mówił prezes Dariusz Mioduski w ostatnim odcinku „Sekcji Piłkarskiej”. Może i legioniści są najlepsi, ale na boisku ostatnio w ogóle tego nie pokazywali. Po przerwie zimowej Legia bardziej przypominała stylem drużynę, która walczy o utrzymanie, a nie o mistrzostwo Polski. Co nawet można wytłumaczyć, bo Ricardo Sa Pinto właśnie takiej gry wymagał. Nie zależało mu na wysokich wygranych, jak choćby kilka tygodni temu z Miedzią Legnica (2:0), kiedy po drugim strzelonym golu nakazał piłkarzom cofnąć się na własną połowę, by tam czekali i broń Boże się nie ruszali, nie próbowali przypadkiem atakować jako pierwsi. Taka właśnie była Legia Sa Pinto. Nijaka.

Okazało się jednak, że wystarczy jeden dzień, jeden trening, a potem jeden mecz pod okiem nowego trenera, by piłkarze Legii zapomnieli o nawykach wpajanych przez Ricardo Sa Pinto. W środę zobaczyliśmy zupełnie inną drużynę niż we wszystkich poprzednich meczach w tym roku. Przede wszystkim: wolną - poruszającą się po boisku dużo swobodniej, podejmującą zdecydowanie więcej ryzyka w grze do przodu. Dryblującą, rozgrywającą, umiejącą zaskoczyć rywala nie tylko podaniami za plecy obrońców, ale też szybkimi akcjami na jeden kontakt.

Przemiana Vukovicia

W środę na boisku zobaczyliśmy nie tylko odmienionych piłkarzy, ale też odmienionego trenera. A metamorfoza Aleksandara Vukovicia była chyba nawet bardziej zaskakująca, bo o ile potrafimy sobie przypomnieć efektownie grającą Legię, o tyle Vukovicia w takiej odsłonie nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Jeszcze dwa lata temu - jako asystent Jacka Magiery - ubierał się dres i przez 90 minut szalał przy linii: doskakiwał do sędziów, wykłócał się z nimi o każdy detal, a czasem nawet podbiegał pod sektor gości, gdzie prowokował kibiców innych drużyn, pokazując np. w ich kierunku „eLki” [znak kibiców Legii].

Teraz to już nie było ten sam Vuko. Zamiast dresów, w środę przywdział elegancki płaszcz. Skakanie zastąpił dostojny chód. A machania rękami też nie było, bo te najczęściej miał założone z tyłu, skąd zabierał je w zasadzie tylko po to, by czasem pobić brawo swoim piłkarzom (nawet nie tyle po udanych, ile po zepsutych akcjach), co było chyba największą ekstrawagancją z jego strony. Bo z sędziami też praktycznie nie rozmawiał, nie wdawał się w zbędne dyskusje. Kiedy w 18. minucie legioniści domagali się odgwizdania rzutu karnego, nawet się nie ruszył, nawet nie odezwał i nawet pewnie przez myśl mu nie przeszło, by to zrobić. Zdumiewające.

Radość, jak na „Żylecie”

Kiedy w 37. minucie pierwszego gola dla Legii strzelał Kasper Hamalainen, podskoczyli wszyscy. Ale to absolutnie wszyscy. Takiej eksplozji radości w loży prezesa Dariusza Mioduskiego nie widziałem chyba nigdy. A na pewno sobie nie przypominam. Zbijanie piątek, padanie w ramiona, serdeczne uściski, zaciskanie pięści - to po chwili. Trudniej opisać, co działo się wcześniej - ten kulminacyjny moment od razu po bramce, kiedy wszyscy wpadli w szał, radość była totalna, bardziej pasująca do „Żylety”, niż sektora VIP.

Kolejne dwie bramki tak wielkich emocji już nie wywołały. Nie wiem, może ta pierwsza wszystkich wyczerpała, a może po prostu uspokoiła? Albo zwyczajnie pokrzepiła? Dodała wiary, że misja ratowania sezonu może się powieść. Że jest w dobrych rękach. Że warto było postawić na swoich - Vukovicia i Marka Saganowskiego - którzy nie mają co prawda zbyt dużo doświadczenia, ale mają wielkie serca i kochają ten klub.

„No, wreszcie! Wróciła! Stabilizacja!”

O 15 spotkanie, o 17.30 trening, jeden trening - tyle czasu przed meczem z Jagiellonią Białystok miał nowy sztab szkoleniowy Legii, by przyjrzeć się drużynie. Na więcej zabrakło. Choćby na zorganizowanie przedmeczowej konferencji. Z podręcznika licencyjnego: kluby z ekstraklasy mają jedynie obowiązek organizować te pomeczowe. Więc specjalnie przejmować się nie musiano, ale i tak się przejmowano (pozdrowienia dla osób z biura prasowego). Bo na Łazienkowskiej przedmeczowe konferencje odbywają się regularnie. I dzieje się tak od dawna, a nawet bardzo dawna, bo w ostatnich latach nie przypominam sobie choćby jednego meczu ekstraklasy, przed którym Legia nie zaprosiłaby dziennikarzy na spotkanie z trenerem.

- No, wreszcie! Wróciła! Stabilizacja! - krzyczał w środę wieczorem jeden z kibiców, przechadzający się ul. Łazienkowską. Ale jeszcze dzień wcześniej nic nie wskazywało, że wróci. Że sytuacja w Legii tak szybko zostanie opanowana, a nawet polepszona, bo dawno w Warszawie nie było takiego meczu (w tym roku np. ani jednego), po którym wszyscy opuszczali stadion w tak dobrych nastrojach.

Kto następny?

No dobrze: prawie wszyscy. 17 strzałów, dziewięć celnych, zero bramek i porażka 0:3. - Różnica polegała na tym, że Legia strzelała gole, a my nie - przyznał na pomeczowej konferencji Ireneusz Mamrot, trener Jagiellonii, która w ekstraklasie nie potrafi wygrać od sześciu spotkań. Porażka z Legią była jednak wyjątkowo przykra, bo na dwie kolejki przed podziałem ligi na grupy, strąciła Jagiellonię na dziewiąte miejsce, czyli zepchnęła do tej spadkowej.

Wiadomo, każda cierpliwość ma granice. W ostatnich tygodniach Cezary Kulesza co prawda zapewniał, że trener Mamrot może być spokojny o posadę, ale śledząc trendy panujące ostatnio w ekstraklasie, wychodzi na to, że jest następny w kolejce. W ostatnich dniach pracę straciło czterech trenerów. Zaczęło się w niedzielę od Lecha, który zwolnił Adama Nawałkę, potem była Legia, która w poniedziałek rozstała się z Ricardo Sa Pinto, we wtorek Arka poinformowała - dość nietypowo, bo godzinę przed derbami z Lechią (0:0) - że po spotkaniu żegna się ze Zbigniewem Smółką, w środę posadę w Wiśle Płock stracił Kibu Vicuna, a w czwartek... no właśnie, co będzie w czwartek, kto następny?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.