- A mogliśmy go zwolnić po Rakowie [dla niezorientowanych: 13 marca Raków ograł Legię w ćwierćfinale Pucharu Polski] - tak usłyszałem we wtorek od jednej z osób z otoczenia Dariusza Mioduskiego. Sam Dariusz Mioduski co prawda w poniedziałek wieczorem w Sekcji Piłkarskiej mówił, że dopiero po niedzielnej porażce z Wisłą w Krakowie (0:4) ocenił sytuację Ricardo Sa Pinto i podjął decyzję o rozstaniu. Tylko, czy ktoś mu w to wierzy? Ja mam problem.
Już ponad miesiąc temu - po meczu z Lechem (0:2) - słyszałem, że legijna delegacja w Poznaniu głośno myślała o zwolnieniu trenera. Głośno, to znaczy, bez zbędnego skrępowania przy działaczach Lecha. Kto wie, może dla nich to był właśnie ten pierwszy impuls, który też później skłonił ich do zmian? Nie chcę jednak tutaj pisać o Lechu (jeśli chcecie o nim poczytać, możecie np. TUTAJ - zachęcam), tylko o Legii, która we wtorek oficjalnie poinformowała, że - i tu cytat - „Ricardo Sa Pinto został zwolniony z obowiązków prowadzenia pierwszego zespołu”, a władzę przejmują Aleksandar Vuković i Marek Saganowski.
Podobny schemat był już przerabiany w zeszłym roku, kiedy na sześć kolejek przed końcem Dariusz Mioduski wyrzucił Romeo Jozaka. Jego następca - Dean Klafurić - odrobił z Legią straty w lidze, a do mistrzostwa dołożył jeszcze Puchar Polski. Teraz na Łazienkowskiej została do uratowania tylko liga, gdzie Lechia ma sześć punktów więcej. Połowę z nich można odrobić dzisiaj - w debiucie Vukovicia i Saganowskiego, w którym Legia podejmie Jagiellonię (środa, godz. 20.30). Jeśli się nie uda, zostanie dziewięć kolejek. Sporo, ale chyba mogło być więcej, bo mam nieodparte wrażenie, że Dariusz Mioduski mógł zwolnić Ricardo Sa Pinto trochę wcześniej.
Symptomy, że wszystko idzie w złym kierunku, widoczne były już na początku roku. Pierwsza okazja nadeszła już w lutym, nie trzeba było nawet szukać pretekstu. Dlatego naprawdę nie mogę uwierzyć, że Dariusz Mioduski wtedy o tym nie myślał. Przecież nawet po porażce z Lechem zawezwał Ricardo Sa Pinto do gabinetu, a wizyta szybko obrosła miejską legendą. Huczało o niej całe piętro, a w zasadzie słyszało huczenie Ricardo Sa Pinto, bo to on miał krzyczeć na prezesa - wrzeszczeć na cały korytarz, że jest jedyną osobą w tym klubie, która zna się na piłce.
Nie mam 100 proc. pewności, czy tak było, ale dzień później widziałem twarze i miny osób, które pracują w klubie i od razu czułem, że coś jest nie tak. Że w powietrzu wisi jakaś ponura tajemnica. Jak później zaczęło do mnie docierać, co się wtedy wydarzyło w gabinecie prezesa, byłem praktycznie pewien, że dni Ricardo Sa Pinto są policzone. Nie sądziłem, że jego zwolnienie aż tak się przeciągnie, że wytrzyma w Legii jeszcze pięć tygodni. Pewnie łatwiej byłoby mi to zrozumieć, gdyby w tym czasie klub szukał kogoś na rynku. Wziął teraz trenera z zewnątrz, a nie ludzi z klubu, na których nie musiał ani czekać, ani ich prześwietlać, ani długo negocjować.