Ekstraklasa. Mladenović zagrał przeciwko Cristiano Ronaldo. "Gra tak, jak wygląda. Ale większe wrażenie zrobił na mnie Robert Prosinecki"

- Jestem facetem, który przeżył wojnę. Miałem wtedy siedem lat. Pamiętam, jak graliśmy w piłkę, ale zaczynały wyć syreny i trzeba było uciekać do schronów. Wokół mnie toczyły się walki; raz widziałem bombę, która spadła trzy kilometry od naszego domu i zniszczyła fabrykę. Słyszałem świst przelatujących samolotów. To czego mam się bać na boisku? - mówi Filip Mladenović w wywiadzie dla Sport.pl.
Zobacz wideo

W karierze Filipa Mladenovicia gwiazdy futbolu przewijają się jak klatki filmowe. W Serbii oczarował go Robert Prosinecki, na Białorusi spotkał Neymara, a kilka dni temu stanął oko w oko z Cristiano Ronaldo. Teraz obrońca Lechii Gdańsk do swojego życiorysu planuje wpisać kolejne mistrzostwo.

Sebastian Staszewski: Za panem zwariowany czas. Najpierw Mladen Krstajić w trybie awaryjnym powołał pana do reprezentacji Serbii. Później zremisowaliście z Portugalią 1:1, a pan zastąpił Aleksandra Kolarova. Miesiąc temu ta historia brzmiałaby jak bajka.

Filip Mladenović: Niedawno mówiłem, że planuję wrócić do kadry. To była moja motywacja. Wiem, że jestem w stanie zadomowić się tam na dłużej, chociaż na mojej pozycji gra wielki piłkarz, jakim jest Kolarov. Dla mnie jednak nawet bycie reprezentantem numer osiemnaście jest dużym wyróżnieniem. Bronienie barw mojego kraju to zaszczyt, coś, co kiedyś będzie wspominać moja żona, moje dzieci. Wciąż pamiętam debiut w meczu z Francją. Miałem 20 lat, a naprzeciwko mnie stanął Franck Ribery. Na lewej flance grał na mnie Samir Nasri. To był mój najlepszy mecz dla Serbii. Ten z Portugalią też był niezły i smakował wyjątkowo.

Zagrał pan przeciwko Cristiano Ronaldo.

Nie grał na mojej stronie, choć czasami zbiegał na prawą. Częściej walczyłem z Bernardo Silvą, a później z Pizzim. Ale Cristiano i tak robi wielkie wrażenie. Gra tak, jak wygląda.

Szykuje się panu niezły rok. Do reprezentacji już pan wrócił, lada dzień urodzi się panu syn Mihajlo, a Lechia Gdańsk wciąż walczy o mistrzostwo Polski. To się nazywa passa.

Teraz zamierzam skupić się na lidze.

Przywiózł pan z Belgradu śliwowicę dla trenera Piotra Stokowca?

Nie przywiozłem…

A powinien pan.

Zamiast tego podarowałem mu moją koszulkę z meczu z Portugalią. Wiem, że to mister Stokowiec dał mi drugie piłkarskie życie.

Tak samo jak Lechia. Z piłkarza rezerw Standardu Liege znów został pan kadrowiczem.

Mojej karierze czasami brakowało mocnego kopa. W 2012 roku po debiucie w kadrze Lazar Marković opowiadał, że pytał o mnie szkoleniowiec Benfiki. Skończyło się na tym jednym pytaniu, a może gdybym trafił do Lizbony to dziś miałbym w reprezentacji trzydzieści pięć meczów? Zamiast tego mam sześć. Ale nie zamierzam narzekać, wszystko wciąż przede mną.

W Ekstraklasie nadrabia pan stracony czas. To lepsze, niż stanie w miejscu. W Gdańsku mówią o panu: „Jest jak czołg. Czasem mamy wrażenie, że nie gra o punkty, a o życie”.

Jestem facetem, który przeżył wojnę. Miałem wtedy siedem lat. Pamiętam, jak graliśmy w piłkę, ale zaczynały wyć syreny i trzeba było uciekać do schronów. Wokół mnie toczyły się walki; raz widziałem bombę, która spadła trzy kilometry od naszego domu i zniszczyła fabrykę. Słyszałem świst przelatujących samolotów. To czego mam się bać na boisku? Nie pękam przed żadnym rywalem. Walczę o swoje. Ktoś powie, że Mladenović jest wariatem, ale niech ci ludzie najpierw przeżyją to, co ja. Kiedy dziecko widzi zniszczone budynki, wie, że wokół jest wojna, szybciej dorasta. Nawet jeśli nie chce, to wpływa to na jego zachowanie.

I dlatego tak często otrzymuje pan żółte kartki? W tym sezonie zebrał pan już osiem.

Po prostu jestem bardzo emocjonalny. W Polsce mówicie o takich emocjach: bałkańska krew.

Do Gdańska mógł pan trafić już pięć lat temu, na początku 2014 roku.

Byłem wtedy wolnym zawodnikiem. Rozwiązałem kontrakt z Crveną zvezdą i poszukiwałem nowego klubu. Agent zaproponował Gdańsk, więc powiedziałem: spróbuję. Przyjechałem na kilka dni, wszystko mi się podobało, ale umowy nie podpisałem. Wtedy nie miałem pojęcia, co się stało. Dopiero po latach dowiedziałem się, że menadżer nie doszedł do porozumienia w kwestii prowizji. Ja byłem dogadany, czekałem na zielone światło. Widocznie tak miało być.

„Tak miało być” również w Belgradzie? Rozwiązał pan umowę z klubem, który kochał pan od dziecka. Dla młodego Serba trafić do Crveny zvezdy to jak stanąć na Olimpie.

Sytuacja klubu była beznadziejna. Nie płacono mi przez wiele miesięcy. Zdecydowałem, że wykorzystam szansę i rozwiążę umowę. Nie zrobiłem tego jednak z powodów finansowych.

A z jakich?

Szefowie Crveny zaczęli mnie traktować źle. Dla czterech osób, w tym prezesa i dyrektora sportowego, stałem się piątym kołem u wozu. Posłali mnie na trybuny, choć mogli zgodzić się na ofertę Evian, które dawało za mnie milion euro. Zamiast do Ligue1, trafiłem na trybuny.

Mimo to przygodę z piłką chciałby pan skończyć tam, gdzie na ją pan na dobre zaczął – na Marakanie?

Crvena to dla mnie największy klub na Bałkanach. Większy niż Partizan Belgrad. W Europie wszyscy nas znają; wiedzą, że wygraliśmy Puchar Europy, że byliśmy najlepsi na świecie. Dziś Crvena znów jest silna. Skończyły się kłopoty finansowe. Klub stać na Marko Marina, który był w Chelsea i mającego za sobą trzy lata w Anglii Nenada Milijasa. A czy wróciłbym do Belgradu? Do tej pory nikt mi tego nie zaoferował. Poza tym chciałbym pograć jeszcze za granicą, na przykład w Lechii. Wasza liga jest dużo silniejsza, niż serbska.

Ale to Serbowie za miliony euro trafiają do uznanych europejskich klubów. Niedawno Crvena zvezda sprzedała do Olimpique Marsylia za 12 mln Nemanję Radonjicia. A w przeszłości zakupy w Serbii robili Manchester United, City, Real Madryt czy Liverpool.

Utalentowanych piłkarzy nigdy nam nie brakowało. Problemem jest infrastruktura. Stadiony są stare, nie ma baz treningowych, na mecze chodzi niewiele ludzi. Poza Crveną i Partizanem liga jest bardzo biedna. Te same kłopoty, które poznałem z Serbii, napotkałem na Białorusi.

W 2014 roku, zamiast nad polskie morze, trafił pan do Mińska. Z BATE Borysów został pan mistrzem Białorusi, zdobył pan puchar i Superpuchar, wystąpił w Lidze Mistrzów.

Do Borysowa jeździło się tylko grać w piłkę. Wszyscy zawodnicy mieszkali w Mińsku. Klub regularnie występował w europejskich pucharach, więc organizacyjnie wyprzedził wszystkie inne drużyny na Białorusi. Płacili dobrze, liderzy mogli liczyć na 20 tys. dolarów miesięcznie.

Plus legendarne na wschodzie premie przekazywane po meczu w plastikowej torbie?

Nie było płacenia pod stołem. Nie zdarzyło się też, żebyśmy musieli czekać na wypłatę. Taki Witalij Rodionow co kilka miesięcy miał pięć ofert z Zachodu, ale wolał siedzieć w BATE. Wystarczyło mu wypożyczenie do Freiburga. W Borysowie spotkałem też Alaksandra Hleba. Przy każdym jego kontakcie z piłką widać było, że to wielki piłkarz. Opowiadał czasami o Barcelonie, Arsenalu. Dla młodych chłopaków był niczym Bóg. Trener Wiktor Gonczarenko wyjechał dopiero, gdy wielką kasę zaproponowali mu Rosjanie. Nigdy go nie spotkałem, bo odszedł chwilę przed moim przyjściem, ale w Borysowie jest legendą. Teraz prowadzi CSKA Moskwa, a jego asystentem jest Alaksandr Jermakowicz, który sprowadził mnie na Białoruś.

Jak żyło się panu w krainie rządzonej przez Aleksandra Łukaszenkę?

Białorusini bardzo go szanują. Ma podobne poważanie, co Władimir Putin w Rosji. Uważają, że to gospodarz, który doprowadził kraj do porządku. Ja o Białorusi nie powiem złego słowa. Mińsk to najczystsze miasto na świecie. Nawet w Kolonii czy Liege nie ma takiego porządku. W Liege są dwie części miasta: flamandzka i francuska. Ja mieszkałem we francuskiej, pełnej emigrantów z Afryki, Arabii. Czasem w dzielnicy nie było żadnego Belga. Na Białorusi było inaczej. Poza Mińskiem, Grodnem i Brześciem jest bieda, ale podobnie jest na całym świecie.

Hleb był najlepszym piłkarzem z którym grał pan w klubie?

Chyba tak. Chociaż podobną klasę mieli Milos Ninković z Crveny i Milos Krasić z Lechii.

Kilku niezłych zawodników spotkał pan też na swojej drodze.

Neymar, Gerard Pique, Luis Suarez, Mo Salah, Chicharito, Franck Ribery, ostatnio Cristiano Ronaldo. Ale najlepszy i tak był Robert Prosinecki, który przez chwilę trenował mnie w Crvenie. Był lepszy od nas wszystkich. Nie mam słów, które mogą opisać to, co wyrabiał z piłką. Na pierwszy trening Crveny zaprosił kilku zdolnych chłopaków z kadry U-21, w tym mnie. Przyszło cztery tysiące kibiców. Graliśmy w dziadka. Po dwudziestu jeden podaniach piłkarz, który był w środku, musiał zostać na następną kolejkę. Dwudzieste podanie poszło do Prosineckiego. Ktoś ruszył w jego stronę, a on bez patrzenia założył mu „siatkę”. Kibice jak to zobaczyli, to zwariowali. Wbiegli na boisko! My, młodzi, nie widzieliśmy co mamy robić. Prosinecki czarował. Maestro. Kiedy go poznałem miał trochę kilogramów nadwagi i zwykłe buty do biegania zamiast korków, ale i tak umiał zachwycić. Z tym się trzeba urodzić, to dar od Boga. Kiedy patrzyłem na to, co on wyprawia, pytałem sam siebie: po co w grasz w piłkę?

W Legii Warszawa kimś takim jeszcze kilka lat temu był Lucjan Brychczy. Na dziesięć jego strzałów dziesięć wpadało do siatki. Łukasz Fabiański i Artur Boruc tylko płakali.

Prosinecki jest taki sam. Patrzyłeś na jego uderzenia i wiedziałeś dlaczego grał w Barcelonie, Realu Madryt. Jedyną osobą, która umiała to samo, co on, był trener kadry Sinisa Mihajlović.

W takim razie: Cristiano Ronaldo czy Robert Prosinecki?

Jeśli muszę wybrać to postawię na naszego Prosineckiego. Zrobił na mnie większe wrażenie.

Ricardo Sa Pinto też brał udział w gierkach?

Tego nie pamiętam. Ale ten facet mnie prześladuje. Gdzie ja, tam on. (śmiech)

Trenował pana w Crvenie, później spotkał go pan w Liege. Teraz rywalizujecie w Polsce.

Nasze pierwsze spotkanie w Belgradzie było fajne. Grałem w każdym meczu, czułem jego zaufanie. Później wszystko zmieniło się jak po pstryknięciu palcami. Miałem problem z szefami klubu i Sa Pinto zaczął się zachowywać tak, jak oni. Nie postawił się im. Dyrektor sportowy powiedział później, że to Sa Pinto zdecydował o odsunięciu mnie od drużyny. Po latach nasze drogi zeszły się w Liege. Trener nawet ze mną nie porozmawiał. Mógł przecież wziąć mnie na trening pierwszego zespołu i powiedzieć, że jestem słaby. Ale tego nie zrobił.

Widzieliście się przed meczem Lechii z Legią w Warszawie albo w Gdańsku?

Widzieliśmy się, ale nie było żadnej rozmowy, podania sobie ręki. Było to samo, co w Liege.

Jeśli Lechia zdobędzie mistrzostwo Polski, utrze mu pan nosa.

Sa Pinto już mnie nie interesuje. Mistrzostwo chcę zdobyć dla siebie i dla mojej rodziny.

Po co w ogóle był panu ten Standard?

W Kolonii nie grałem tyle, ile chciałem. Pojawiła się propozycja z Belgii i postanowiłem z niej skorzystać. Chciałem zostać w reprezentacji, a do tego potrzebowałem regularnej gry. Pomyślałem, że zrobię krok do przodu, a okazało się, że podjąłem najgorszą decyzję w życiu.

Do Belgii sprowadził pana rodak, Serb Aleksandar Janković. Wydawało się, że to atut.

To był mój ojciec. Trenował mnie w reprezentacji do lat 21. Szedłem tam i byłem pewny, że razem osiągniemy sukces. Gdyby nie on, nigdy nie przyjąłbym oferty Standardu. Stało się jednak coś, czego wciąż nie rozumiem. Janković powiedział mi, że muszę przywyknąć do belgijskiego stylu gry i… przesunął mnie do rezerw. Rozumiem na jakiś czas, ale trenowałem tam rok. Żeby było zabawniej, razem z tymi rezerwami zdobyłem mistrzostwo Belgii U-21.

Ma pan pretensje do Jankovicia, ale po przyjściu Sa Pinto – też szkoleniowca u którego już pan kiedyś pracował – pana sytuacja się nie zmieniła. To może problem jest w panu?

Jestem nerwowy, czasem się zagotuję, ale to chyba nie może być powód odstawienia mnie na trybuny. W Crvenie był wcześniej Nikola Mijailović, były piłkarz Wisły Kraków. Wiecie, jaki on ma charakter. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Razem zdobyliśmy mistrzostwo. W Belgii natomiast Sa Pinto nie dał mi nawet jednej szansy, chociaż oczekiwałem tylko tego.

Teraz zdobyciem mistrzostwa Polski może pan ukoronować swoją karierę. Na koncie ma pan już mistrzostwo Serbii i Białorusi. Będzie hat-trick.

Wiesz, że mam brata bliźniaka?

Też gra w piłkę?

Tak. Miał wielki talent, chyba większy niż ja. Graliśmy razem: on na prawej stronie, ja na lewej. Byłem kapitanem FK Borac z naszego rodzinnego miasta Cacak, ale to on wyróżniał się najbardziej. Zabrakło mu samozaparcia, wiary we własne możliwości. Mógł zarabiać na życie graniem w piłkę. Ja mojej szansy nie zmarnowałem i nie zmarnuję. Mam jeszcze kilka celów. Na przykład chciałbym grać w Serie A. Ale o tym pomyślę po zdobyciu mistrzostwa. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.