Z Cracovii przez Manchester City do Melbourne. Marcin Budziński: Porównując z Polską to był kosmos

Przed transferem do Melbourne City FC, pojechał na badania do Manchesteru, gdzie niemal zagrał sparing przeciwko ekipie Guardioli. Rok spędzony w Australii, był dobrą lekcją angielskiego futbolu, trudnego fizycznie i motorycznie. - Cały czas było ostro - mówi Sport.pl Marcin Budziński, który od wakacji ponownie jest zawodnikiem Cracovii. W niedzielę ominą go jednak derby z Wisłą.
Zobacz wideo

Budziński gra w barwach Cracovii 6. rok, do klubu wrócił po rocznej przygodzie w lidze australijskiej. Od lutego przechodzi rehabilitację z powodu urazu łąkotki.

Kacper Sosnowski: Nie zagrał pan w ani jednym meczu Cracovii przeciw Legii. Przez uraz ominął też ostatnie starcie z Lechem. Teraz z trybun obejrzy pan derby z Wisłą.

Marcin Budziński: Szkoda. Taka jest czasem dola piłkarza. Te fajne mecze rzeczywiście uciekły, ale mam nadzieję, że jeszcze ich też sporo przede mną. Kontuzja kolana już niemal za mną. Ostatni tydzień trenowałem indywidualnie, ale już bardzo mocno. Wchodzę teraz w zajęcia z drużyną. Myślę, że na 29 marca i starcie z Górnikiem Zabrze będę już gotowy.

Na trapionej różnymi problemami, może trochę rozbitej Wiśle łatwiej będzie się pana kolegom zrewanżować za jesienne 0:2?

- To na pewno nie będzie Wisła rozbita. Żadne okolicznoćci nie będą miały wpływu na derby. Każdy wie co to za mecz. My jesteśmy teraz w lepszej sytuacji, niż jak podchodziliśmy do tamtego spotkania. Niemal w każdym meczu jesteśmy zespołem dominującym. To samo będziemy chcieli zrobić na Reymonta. Będzie chyba komplet kibiców, poszły też chyba wszystkie bilety na nasz sektor. W Polsce takie spotkania nieczęsto się zdarzają. Już zacieram ręce.

Pan jest w Cracovii weteranem, może w przyszłym sezonie uda się dobić do 200 występów w jej barwach. Wyjaśni pan tajemnice jej tegorocznych sukcesów?

- Rzeczywiście gram tu już kilka lat, znam klub i ludzi. Mam nadzieję, że jestem na Kałuży ważną postacią. Co do naszych wyników, to one robią wrażenie właściwie od końcówki zeszłego roku. Po każdym rywalu się właściwie przejeżdżamy. Nawet ten jedyny przegrany mecz w Płocku, też wyszedł nam dobrze. Szkoda wyniku, bo powinniśmy go wygrać. Mam nadzieję, że tak dobrze będzie szło dalej. Wyjaśnień jest kilka – mocna drużyna, jedność, jazda po tym samym torze, wyniki które to napędzają, a reszta to piłka. Nie wszystko da się wyjaśnić. Jest jednak coś w tym, że poza boiskiem i treningami też jesteśmy razem. Często się spotykamy, jesteśmy w kontakcie. Ta atmosfera pomaga na boisku. Jeden za drugiego gryzie trawę.

Jest też korzystna i spora rywalizacja w zespole. Pan nie ma pewnego miejsca w składzie, bo już przecież tracił jej na rzecz choćby Javiego Hernandeza.

- To normalne. Konkurencja podnosi poziom całej drużyny. Trener się cieszy i ma ból głowy. Z rundą wiosenną wszystko zaczęło się na nowo. Probierz powiedział, że za jesienne zasługi nikogo na wiosnę nie będzie wystawiał. O tę pierwszę jedenastkę walczymy właściwie codziennie.

Pan woli walczyć o nią będąc bliżej czy dalej bramki rywala? W Melbourne grał pan praktycznie tylko jako środkowy napastnik, w Polsce zdarzały się występy nawet na prawej stronie.

- Incydentalnie. W Cracovii trener wystawia mnie na pozycji „osiem” lub „dziesięć”, zależy czy gramy na dwóch czy jednego defensywnego pomocnika. Mi to bardzo pasuje, choć oczywiście zagram tam gdzie będzie trzeba.  

Pomysł na jakąś filmową produkcję dokumentującą dobre czasy Cracovii jest?

- Jest, ale nie ma czasu na realizację. Niby miałem kontuzję, ale jak mogłem się już ruszać, to ćwiczyłem chyba więcej niż przed urazem. Mam nadzieję, że niebawem jednak coś powstanie. Koledzy też już mnie podpytują, sporo jest chętnych, by wziąć udział w filmiku. Jak będzie ich za dużo, to wszystkich nie obsadzę, trzeba będzie zrobić jakiś casting (śmiech).

Brakowało panu znajomych i polskiego życia podczas rocznej gry dla Melbourne City?

- To nie był kraj, że jak miałem trzy dni wolnego mogłem polecieć do Europy, bo taka podróż trwa 26 godzin. Można było jedynie wyskoczyć na Bali. Ta rozłąka i odległość była w pewnym stopniu uciążliwa, pomagały mi w niej nieco media społecznościowe.

Liga australijska wymaga ponoć niezłego przygotowania fizycznego i motorycznego. Pomogło to wejść potem w tryby Ekstraklasy?

- Trudno powiedzieć. Myślę, że łatwiej było mi znieść, tutejsze ciężkie treningi. Organizm też w miarę szybko się regenerował. Miałem tam brytyjskiego trenera, więc dla niego ten angielski model zajęć był naturalny. Cały czas było na nich ostro. Nie zwracał uwagi czy graliśmy akurat trudniejszy czy łatwiejszy mecz. Trzeba było zasuwać. Poza tym tam sezon trwa od października do kwietnia. Gra się non stop. Chwila wytchnienia jest tylko przed fazą play-off, potem jest długa przerwa po sezonie i ponad dwumiesięczny okres przygotowawczy do kolejnego. Jak na nasze myślenie i przyzwyczajenia bardzo długi.

Do Melbourne jechał pan przez Anglię i przechodził testy w Manchesterze City.

- Ten ośrodek, w którym trenowałem i mieszkałem był jednym z najlepszych na świecie. Porównując z Polską to był kosmos. Ciekawe doświadczenie zobaczyć to wszystko z bliska. Wielka piłkarska korporacja, ogrom budynków, masa ludzi, którzy pracują na sukces drużyny. Nic tylko skupić się na piłce.

Z Pepem Guardiolą czy Sergio Aguero udało się pogadać?

- Spałem w tym samym budynku co Manchester City, więc wspomnianych panów mijałem. Widziałem jak trenują na jednym z kilkunastu boisk, widziałem jak pracują na siłowni. Przed ich meczem z Liverpoolem, miałem nawet zagrać sparing z pierwszą drużyną City, ale Melbourne się nie zgodziło. Bali się bym sobie nic nie zrobił. Trochę tego żałowałem. Ostatecznie na żywo udało się zobaczyć wtedy samo spotkanie. Trzymam za nich kciuki, ich gra robi wrażenie. Odkąd jest tam Guardiola oglądam ich z przyjemnością. Jakiś sentyment pozostał.

W Australii tą przynależność pana drużyny do City Football Group było czuć?

- Z tego co wiem, to chyba wszystkie kluby, które oni mają pod sobą, funkcjonują na modłę Manchesteru. Zresztą te analogie między Anglią i Australią dostrzegłem już w pierwszych dniach w Melbourne. Plan dnia i zwyczaje wyglądał tak samo jak w Manchesterze. Zajęcia, wspólny posiłek, kolejny trening, metody pracy – to się nie zmienia. Wejście do Melbourne City było natomiast przyozdobione koszulkami i emblematami Manchesteru City, ale też New York City, Yokohamy i jeszcze kilku klubów, które wchodzą w skład City Football Group. To wszystko robi wrażenie.

Poleci pan jeszcze do Australii?

- Chcę tam wrócić już jako turysta. Pewnie bardziej na wakacje.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.