Były reprezentant Polski napisał książkę. Tomasz Łapiński: "Szmata" ma wywołać refleksję. Myślę już o piłkarskim serialu

Narracja moralizatorska była dla mnie bardzo dużym zagrożeniem, którego chciałem uniknąć. Chcę to powiedzieć wyraźnie: "Szmata" nie jest poradnikiem, jak żyć i jak grać - tłumaczy w rozmowie ze Sport.pl Tomasz Łapiński, były reprezentant Polski oraz autor książki "Szmata".
Zobacz wideo

Sebastian Staszewski: Na jakiej półce postawiłby pan „Szmatę”?

Tomasz Łapiński: Na tej z napisem "fikcja".

Przecież w książce wielokrotnie przedstawia pan sytuacje, które kiedyś się wydarzyły.

Wydarzenia, które opisałem, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Muszę powiedzieć, że podczas pisania "Szmaty" nie interesował mnie konkret: kto, gdzie, kiedy, z kim i po co. Nie chciałem perorować z ambony na temat grzechów polskiej piłki, nie chciałem wskazywać winnych palcem. Interesował mnie za to uniwersalny wymiar mojej historii. Główny bohater, czyli Roman Dzwonecki, gra, żyje, dokonuje wyborów. Chciałem pokazać jego trudną drogę.

Napisał pan książkę o porażce? Bo tych na rynku nie brakuje. Ostatnio autobiografię wydał Dawid Janczyk, a wcześniej m.in. Andrzej Iwan, Grzegorz Król, Igor Sypniewski.

Jeden z moich redaktorów powiedział, że to historia słodko-gorzka. Będą tam naprawdę różne fragmenty: są momenty pełne akcji, są chwile zabawne, są sytuacje skłaniające do zadumy. Silnikiem książki będą generalne wybory mojego bohatera: nie tylko sportowe, ale i moralne. Nawet pisząc zakończenie uważałem, żeby nie opisać studni bez dna do której wpadł Roman i z której się nigdy nie wygrzebie. Zamiast tego wolałem postawić na zakończenie refleksyjne.

Wspomniani piłkarze często rzucali slogany w stylu „napisałem książkę, żeby młodzi chłopcy wiedzieli, jakich błędów nie mogą popełniać”. Pan też po to napisał „Szmatę”?

Broń cię Panie Boże! Na początku wpakowałem się w narrację pierwszoosobową, która dała duże możliwości moralizatorskie. To było dość spore zagrożenie, którego chciałem uniknąć. Ale chcę to powiedzieć bardzo wyraźnie: „Szmata” nie jest poradnikiem, jak żyć i jak grać.

Ile jest Tomasza Łapińskiego w Romanie Dzwoneckim?

Trochę. W niektórych fragmentach można znaleźć moje historie. Jest też mnóstwo nie mnie.

A ile z prawdziwych postaci znajdziemy w innych bohaterach?

Główna oś książki jest całkowicie wymyślona, te sytuacje nigdy nie zaistniały. Ale zadałem sobie pytanie: czy znając środowisko piłkarskie, znając pewne wydarzenia i znając ludzi, jest szansa, by taka historia się wydarzyła? I jestem przekonany, że tak. Ale to wciąż fikcja.

Są jednak zdarzenia, dygresje, które da się rozpoznać. Na przykład mamy opisy treningów, jest słynne "wahadło", wytrzymałościowy "zegarek", słynne powiedzonka ze świata futbolu. Jak na przykład trener Franciszek Smuda?

Nie. Policzyłem niedawno z ilu znanych mi trenerów składa się ten mój książkowy. Z ośmiu.

Znajdą siebie, czytając pana książkę?

Myślę, że bez problemu.

Zostawił pan im tę szansę, czy to efekt uboczny pracy?

Broniłem się rękoma i nogami przed tym, aby wprost sugerować o kogo może chodzić. W ogóle chciałbym powiedzieć, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Na etapie pisania dałem do przeczytania jakiś fragment dziennikarzowi. I on mówi: "ten bohater to jest ten trener!". W ogóle nie trafił. W początkowej wersji poświęciłem rozdział na tłumaczenie tego, że książka nie jest opisem scen, które przeżyłem. Szukanie w niej, kto jest kim, to wręcz ślepy zaułek.

Dlaczego cząstki żywych ludzi, fragmenty realnych sytuacji, opisał pan w świecie fikcji? Przegrał pan ze obawą? Łatwiej napisać, że coś jest wyłącznie wytworem wyobraźni.

Mówienie o obawie sugeruje, że zdarzenia, które opisałem w "Szmacie", są prawdziwe, a ja jedynie zmieniłem czas, miejsce i nazwiska. Tak nie jest. Opisałem coś, co się nie wydarzyło.

Ale ma pan świadomość, że najlepiej sprzedają się wspomnienia zza kurtyny: pikantne, brudne, brutalne, zabawne. Pan też takie ma. Nie chciał się pan nimi podzielić wprost?

Gdybym opisał historie, które sam przeżyłem, to książka nie byłaby aż tak ciekawa. Byłby to tylko zbiór anegdot. To mnie nie interesowało. Z anegdot moglibyśmy się pośmiać i godzinę później o nich zapomnieć. Wiem, że ludzie na to czekają, ale nie tej pisałem książki myśląc o tym, czego chce grupa odbiorców. Anegdota często przykrywa zresztą prawdziwą twarz środowiska piłkarskiego, którego nie powinniśmy zawężać wyłącznie do zabawnego dowcipu zrobionego koledze w szatni.

Ile czasu minie od napisania przez pana pierwszego słowa "Szmaty", do dnia premiery?

Prawie cztery lata. A jeśli mielibyśmy doliczyć do tego pisanie scenariusza, który później stał się bazą książki, to należałoby dodać kolejne dwa. Łącznie mamy sześć lat. No, trochę zeszło.

Dlaczego trwało to tak długo?

Starałem się wszystko dobrze przemyśleć, poukładać w głowie. Ciągle nanosiłem poprawki, przyglądałem się bohaterom, psychologii ich postaci. Nie wiem, jak piszą inni autorzy, ale ja potrzebowałem dużo czasu na skończenie procesu tworzenia treści. Ciągle coś zmieniałem, każde czytanie kończyło się jakąś edycją. Gdybym przed pisaniem wiedział, ile to kosztuje wysiłku, to bym się za to nie zabrał. Ale skoro coś zacząłem, to chciałem to skończyć. W tym wszystkim kluczem był czas. Dzięki niemu nabierałem dystansu. Po miesiącu każde zdanie oceniałem inaczej. Utwory napisane w krótkim terminie pozbawione są takiego spojrzenia.

Mógł pan jednak opublikować "Szmatę" dużo szybciej. W marcu 2017 roku mówił pan na Sport.pl: teraz albo nigdy.

Książkę mogłem wypuścić na rynek już po skończeniu pierwszej wersji. Ten bazowy szkielet na siłę nadawałby się do druku. Ale wtedy byłby gorszy, niż to, co powstało dwa lata później.

Wiele zmian naniósł pan przez te dwa lata?

W międzyczasie rozbudowywałem pewne historie, dodawałem kolejne wątki. Dla mnie wyznacznikiem jakości książki nie jest to, że się ją dobrze czyta. Bo co to oznacza? Że jest dobrze napisana? Że wciąga, jest w niej fajne słownictwo, zgrabne zdania? Dla jednych liczy się rytmika, dla innych będzie to tempo. Moim zdaniem liczy się jednak coś innego. To treść. Szybkie czytanie często dobrze świadczy o książce, ale ma dużą wadę: ogranicza możliwość refleksji czytelnika. Ja chciałbym, ażeby po przeczytaniu "Szmaty" ta refleksja się pojawiła.

Przy okazji książki wyreżyserował pan także krótki film z Dzwoneckim w roli głównej.

Zacząłem zastanawiać się nad piłkarskim serialem. Uważam, że w naszym środowisku jest jeszcze wiele tematów, którymi można się zainteresować: menadżerka, dziennikarstwo sportowe, czy działacze. Rozpocząłem też pracę nad książką, która nie będzie o futbolu.

Polski widz jest gotowy na film o futbolu? Od czasów "Piłkarskiego Pokera" większość produkcji okazywała się niewypałami. Dużego uznania nie zyskały ani opowiadające o Janie Banasiu "Gwiazdy", ani "Być jak Kazimierz Deyna", ani też "Skrzydlate świnie".

"Piłkarski Poker" jest świetny, ale to wciąż jest komedia. A ludzi interesują dobre historie.

Na niektórych stadionach wciąż są pustki, ludzie nie kupują gazet, nie płacą za futbol w telewizji. Widzi pan powody dla których nagle mieliby iść do kina, by zobaczyć szatnię?

Na filmy Patryka Vegi ludzie chodzą do kin.

Nasz wspólny znajomy powtarza, że ten, kto chce, może zjeść hot-doga nawet na stacji benzynowej.

Tak, ale już Wojtek Smarzowski umie łączyć bardzo mocne sceny z momentami refleksji. Kiedy zaczynałem tworzyć "Szmatę", rozmawiałem z nim kilkukrotnie, czytał scenariusz na bazie którego napisałem tę książkę. Zainteresował się tym, uznał to za dobry temat. Wydaje mi się, że moja "Szmata" już dziś jest materiałem mogącym posłużyć na scenariusz filmowy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.