Dariusz Mioduski: Gdyby nie sytuacja Legii, sam bym pomógł finansowo Wiśle Kraków

- Gdybyśmy nie mieli tak słabego roku jak ten poprzedni i nasza sytuacja finansowa była stabilniejsza, to teraz pomógłbym Wiśle. Pożyczyłbym jej pieniądze tak samo, jak kilkanaście lat temu zrobił to Bayern, kiedy wsparł będącą w tarapatach finansowych Borussię Dortmund - przyznał Dariusz Mioduski w wywiadzie dla Sport.pl.
Zobacz wideo

Bartłomiej Kubiak, Paweł Wilkowicz: Ricardo Sa Pinto nie dał panu żadnej kary za to, że pan rozluźnił atmosferę zgrupowania Legii?

Dariusz Mioduski: Czytam ostatnio o Sa Pinto takie historie, że już nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. W mediach robi się z niego jakiegoś despotę, gnębiciela. Okej, w pewnym sensie Ricardo jest wymagający, może nawet bardzo. Ale wymaga tyle samo od wszystkich, bez wyjątków. A że przy tym ponad wszystko ceni dyscyplinę, ciężką pracę i ma żelazne zasady?

Ten wasz wspólny wywiad dla klubowych mediów - klepanie trenera po plecach, powtarzanie, że kibice chcą przede wszystkim mistrzostwa Polski - to świadoma akcja zmiany wizerunku?

- Nie, absolutnie. Pełen spontan.

Nie poleciał pan na zgrupowanie Legii do Portugalii, by wpłynąć na zachowanie Sa Pinto?

- To kolejna bzdura, o której w ostatnich dniach przeczytałem. Wyjazd do Portugalii miałem zaplanowany od momentu, w którym wiedzieliśmy, że będziemy tam trenować. Zresztą teraz na ten drugi obóz też się wybieram.

To chyba nie jest normalne, że trener zamyka sparingi nawet dla klubowych mediów.

- Nie rozpatruję tego w tych kategoriach. Wiem, że wcześniej tak nie było. Teraz jest, bo taką metodykę pracy ma Sa Pinto. Nie zmienił jej po przyjeździe do Warszawy, postępował tak już w poprzednich klubach. My wciąż się siebie uczymy i to wzajemne docieranie pewnie jeszcze trochę potrwa. Naprawdę nie mam problemu z tym, że Sa Pinto ma władzę nad drużyną. Podkreślam: nad drużyną, nie nad klubem. A podkreślam dlatego, że mediom chyba ostatnio to rozgraniczenie umyka. Ja to rozgraniczam. I nie zamierzam ingerować w pracę trenera, dopóki jego wizja i cele są spójne z wizją klubu. Generalnie nigdy nie będę publicznie krytykować żadnego trenera pracującego w Legii. Dopóki tu pracuje, cieszy się moim zaufaniem. Jeśli je utraci, to oznacza koniec współpracy. Ale to nie jest temat do medialnych rozważań. 

Sa Pinto w żadnym innym klubie nie pracował dłużej niż dziesięć miesięcy. Wy latem związaliście się trzyletnią umową. To prawda, że jest zapis, który pozwala rozstać się z trenerem po sezonie?

- Nie ma takiego zapisu.

W którym momencie rozjechała się wizja z Deanem Klafuriciem?

- Już to ostatnio mówiłem: latem nie byłem przekonany do Deana. Jako człowieka bardzo go lubię, ale błędem było pozostawienie go wtedy na stanowisku trenera. Postąpiłem wbrew intuicji. Dzisiaj wiem, że mnie nie zawiodła, ale po szkodzie to każdy Polak jest mądry. Wtedy było o tyle trudniej, że w ostatniej chwili - na tydzień przed startem obozu - upadły nasze rozmowy z Jerzym Brzęczkiem, zwyczajnie się wtedy nie dogadaliśmy. Z różnych przyczyn nie udało się zatrudnić żadnego z kilku trenerów, których mieliśmy wyselekcjonowanych od miesięcy.

Sa Pinto też już był wtedy w tej grupie?

- Gdy przeprowadzaliśmy cały ten proces selekcji, jeszcze nie wiedzieliśmy, że Sa Pinto odejdzie ze Standardu Liege. Można powiedzieć, że ta kandydatura wyskoczyła w ostatniej chwili i wtedy nie było już czasu na realizację tej opcji. On nie planował rozstania ze Standardem.

Brak szacunku do pracowników klubu, innych trenerów, sędziów. Takie powody rozstania z Sa Pinto podawał w belgijskich mediach prezes Standardu Bruno Venanzi.

- Charakter, podejście do ludzi, sposób nawiązywania kontaktów. To wszystko sprawia, że Sa Pinto może być w ten sposób postrzegany. To z pewnością nie jest łatwy trener, ale jest w 100 proc. skoncentrowany na odniesieniu sukcesu. Czyli na tym, na czym nam wszystkim w Legii bardzo zależy. O innych sprawach na bieżąco rozmawiamy, ale to zostaje między nami.

A wracając do Klafuricia: po zdobyciu dubletu miał naprawdę wielu zwolenników. Wśród piłkarzy, kibiców, pracowników klubu. I ja też uznałem w końcu, że zasłużył na dalsze prowadzenie drużyny. To był błąd. Po doświadczeniach z ostatnich lat czułem, że Legia potrzebuje trenera z bardzo silną osobowością. Takiego, który w szatni jest absolutnym liderem. Dean kimś takim nie był.

Cały zaciąg chorwacki utrzymał się w klubie ledwo rok. Nie żałuje pan, że jesienią 2017 wszedł pan w tę ryzykowną opcję na całość?

- Nie było planu zaciągu chorwackiego, był plan wprowadzania zmian w akademii z pomocą Ivana Kepciji. Ja na początku poprzedniego sezonu nie miałem w planach zwolnienia Jacka Magiery. Ale jak zobaczyłem, co się dzieje w drużynie - w jaki sposób jest konstruowana, w którą stronę zmierza, co się dzieje w szatni - wiedziałem, że muszę działać szybko. Mam zasadę, aby w tego typu sytuacjach działać szybko. Niech to, co złe, nie ciągnie się niepotrzebnie. To była zmiana wymuszona, a takie zawsze są ryzykowne. Nie miałem wtedy czasu, ani na rynku nie było 50 wolnych trenerów. Miałem do wyboru jednego, może dwóch. Wtedy Ivan zasugerował Romeo Jozaka, a ja mu zaufałem. I tak Legia stała się chorwacka.

Pan chyba powinien odnaleźć swojego wewnętrznego Sa Pinto i zacząć być bardziej nieufny.

- No, może. Zresztą piłka mnie tego uczy. Tylko że ja tego nie lubię, naturę mam zupełnie inną. Zawsze ufałem ludziom i nawet jak się potem myliłem, ostatecznie i tak dobrze na tym wychodziłem. Ale już widzę, że w piłce to tak nie działa. Że lepiej na początku być nieufnym. A może nawet nie tyle nieufnym, ile mieć zaufanie dużo bardziej ograniczone.

Sa Pinto też pan zatrudniał na wariackich papierach?

- Nie do końca. Jego kandydatura była przez nas analizowana wcześniej. Ale krótko, bo dopiero od jego odejścia z Liege. Wtedy upadł pomysł z Brzęczkiem, do startu obozu został tydzień. Analizowaliśmy Sa Pinto i jeszcze dwóch innych kandydatów, ale pojawiło się pytanie: czy to jest moment, by wchodzić w proces dogłębnej analizy od nowa, czy zaczynamy sezon z tym, co jest. No i zaczęliśmy z tym, co jest. Gdybym wtedy posłuchał intuicji, jestem przekonany, że uniknęlibyśmy tej wpadki w pucharach.

Latem faktycznie rozważaliście zatrudnienie Adama Nawałki czy to była tylko medialna kandydatura?

- Rozmawialiśmy z Adamem Nawałką, bo po prostu od dawna mamy ze sobą kontakty. Ale to były raczej luźne rozmowy. Wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja. Że Adam po mundialu potrzebuje odpoczynku, że bardziej skłania się ku temu, by wyjechać za granicę. Te wszystkie doniesienia o tym, że konkretne negocjacje trwają, były wymysłem mediów.

Jest pan przekonany, że Sa Pinto będzie pracował w Legii dłużej niż w poprzednich klubach?

- Nie mogę mieć takiej pewności, ale taki jest plan, na to liczymy. Włącznie z trenerem, który najpierw chce zdobyć mistrzostwo, a potem awansować do europejskich pucharów. On też postrzega Legię jako klub, w którym może zbudować pozycję. Wcześniej miał trochę pecha w karierze. W Crvenej zvezdzie zderzył się z problemami finansowymi. Później poszedł właśnie do Standardu. Prezydent klubu jest blisko zaprzyjaźniony z Michelem Preud’hommem, dlatego gdy latem pojawiła się okazja, by ściągnąć go z powrotem, zrobił to. I rozstał się z Sa Pinto mimo, że było to po udanym sezonie i osiągnięciu sukcesów.

Salvador Agra i Luis Rocha to zawodnicy, którzy zaproponowani zostali Legii przez Sa Pinto?

- Nie, ci zawodnicy byli na liście, zaproponowanej trenerowi przez dział skautingu. Od dawna działamy na rynku portugalskim. Mamy tam zaufaną osobę, z którą blisko współpracujemy co najmniej od dwóch lat. Notabene, to ten agent polecił nam Sa Pinto. Dlatego trochę mnie śmieszy, gdy słyszę, że trener wybiera sobie tych zawodników, bo razem mają wspólnego agenta. Oczywiście może kogoś polecić, zaproponować, ale nie był to ani Agra, ani Rocha. Kimś takim był wcześniej Andre Martins.

Andre Martins, Inaki Astiz, Cafu, Radosław Cierzniak, Kasper Hamalainen, Adam Hlousek, Michał Kucharczyk, Arkadiusz Malarz, Cristian Pasquato, Michał Pazdan, Miroslav Radović. Latem wygasają kontrakty aż 11 piłkarzy. Z którymi rozmawiacie na temat przedłużenia umowy?

- Nie chciałbym teraz mówić o takich sprawach. Tym bardziej w momencie, w którym zawodnicy ciężko trenują na obozie i być może właśnie walczą o nowe kontrakty.

Co dalej z Arkadiuszem Malarzem?

- Arek przez ostatnie trzy lata był bardzo ważną postacią tej drużyny. Darzę go ogromnym szacunkiem. Rozmawiałem z nim wielokrotnie. On wie, że to jego ostatni rok kontraktu piłkarskiego w Legii, ale dostał od nas propozycję, by pozostać w strukturach klubu. I to nie tylko jako trener bramkarzy w akademii, ale po to by sprawować naprawdę poważną funkcję. Nie chcę mówić jaką, bo wolałbym na ten temat rozmawiać bezpośrednio z Arkiem. Mogę jedynie powiedzieć, że odkąd tutaj jestem, żadnemu innemu piłkarzowi na zakończenie kariery nie złożyliśmy tak dobrej propozycji. I ona na Arka czeka.

Malarz o tym, że nie leci na obóz do Portugalii, miał dowiedzieć się w ostatniej chwili, i to nie od trenera, tylko od pana.

- Koniec końców ja przekazałem tę informację Arkowi, ale też dlatego, że Sa Pinto nie było w Warszawie. Nie leciał z drużyną na obóz, tylko czekał na nią w Portugalii. Z tego, co mi wiadomo, wcześniej Ricardo miał rozmowy z Arkiem. I mówił mu wprost, że nie widzi go w dalszych planach. To suwerenna decyzja trenera, ja tutaj nic nie zrobię. Nie zamierzam mediować ani w sprawie Arka, ani pozostałych piłkarzy [Jose Kante, Cristian Pasquato, Chris Philipps], których Sa Pinto nie zabrał na obóz. Uważam też, że komunikacja między piłkarzami i trenerem powinna być bezpośrednia, a nie przez media.

Co z Michałem Pazdanem?

- Michał przez ostatnie dwa lata - i on sam to przyznaje - w czasie okienek transferowych miał mętlik w głowie. Zawsze przychodziły jakieś oferty. Może nie najlepsze dla klubu, ale zwykle bardzo dobre dla Michała. Z jakichś powodów decydował się jednak, by nie wyjeżdżać. Tej zimy było tak samo. A my byliśmy gotowi iść Michałowi na rękę, jak kiedyś szliśmy Kubie Rzeźniczakowi czy Maćkowi Dąbrowskiemu. Z tego, co wiem, on teraz jednak nigdzie się wybiera. Chce dograć sezon do końca. I to chyba dobra decyzja. Też dla samego Michała. W Portugalii zobaczyłem, że jak tylko Michał wyrzuci z głowy myśli o transferze, od razu na boisku wygląda inaczej.

Nie żałuje pan, że latem nie udało się wcześniej dogadać z Arturem Jędrzejczykiem? Można powiedzieć, że zatarg z nim też zatruł start w europejskich pucharach, a po powrocie Jędrzejczyka do drużyny karta się odwróciła.

- Żałuję. Pewnie że żałuję. Ale trzeba też pytać o to Artura. Trochę czasu mu zajęło, zanim doszedł do wniosku, że jednak chce walczyć na boisku tak, jak kiedyś. I odkąd to zrozumiał, jesteśmy w stanie się dogadać w każdej sprawie, również naszych rozliczeń finansowych. Artur teraz znów jest wzorem, liderem. Został kapitanem drużyny. Sa Pinto docenił jego ciężką pracę. I super.

Wszystko super, ale to kolejne lato, w którym brak porozumienia z kluczowym piłkarzem osłabia Legię w kluczowym momencie walki w pucharach. Rok wcześniej podobnie było z Vadisem Odjidją-Ofoe.

- Otoczenie, środowisko, agenci. Wszystko to często ma wpływ na piłkarzy. Nie ma wyjścia: trzeba nauczyć się z tym żyć. Tak samo jak z tym, że nie każdy transfer jest udany.

Legia zimą kupi jeszcze jakichś piłkarzy?

- Mamy swoje ograniczenia budżetowe, więc nie jesteśmy w stanie poszaleć na rynku transferowym. Dlatego dla nas największym wzmocnieniem będzie brak istotnych osłabień.

Czyli by kogoś kupić, najpierw musicie kogoś sprzedać?

- Zawsze tak jest. Nie tylko teraz. Nawet jeśli nie byłoby tych ograniczeń budżetowych, to Legia - jak większość klubów na świecie - musi najpierw sprzedawać, by potem kupować.

A teraz nie musi sprzedawać, by zasypać dziurę w budżecie? Czytaliśmy nawet o bankructwie.

- Przypomina mi się zdanie Marka Twaina: „pogłoski o mojej śmierci są mocno przesadzone". Śmiać mi się już chce, gdy czytam te teksty o bankructwie i chaosie w Legii. Są tacy, którym zależy, aby tworzyć taki obraz, ale sądzę, że w 15 innych klubach Ekstraklasy marzą o takim chaosie, jaki panuje w Legii. By przy takich problemach wciąż być na topie i przez ostatnie trzy lata z rzędu wygrywać ligę.

Słyszał pan wypowiedź Zbigniewa Bońka podczas kryzysu w Wiśle? Że tak naprawdę problem finansowy Wisły jest dużo mniejszy niż Legii, tyle że za Legią stoi poważny człowiek, który dołoży ze swoich, a Wisła kogoś takiego nie ma.

- Ze zdumieniem obserwuję, jak cała Polska mówi o tym, że do uratowania Wisły potrzeba 4 mln zł. To nie są duże pieniądze w piłce.

No nie, potrzeba 40 mln zł, żeby ją uwolnić od wszystkich zaszłości. A pan do Legii ile musi dołożyć?

- Nie chcę o tym mówić publicznie.

Ale dałoby radę z tej kwoty spłacić Wisłę?

- Spokojnie. Jeszcze by sporo zostało. Powiem więcej: gdybyśmy nie mieli tak słabego roku jak ten poprzedni i nasza sytuacja finansowa była stabilniejsza, to teraz pomógłbym Wiśle. Pożyczyłbym jej pieniądze tak samo, jak kilkanaście lat temu zrobił to Bayern, kiedy wsparł będącą w tarapatach finansowych Borussię Dortmund. Oczywiście można mówić, że teraz to takie gdybanie, ale uważam że takie powinno być podejście, bo Wisła to klub z tradycjami. Silna marka i ważny element polskiej piłki.

Zimą Legia nie interesowała się piłkarzami Wisły Kraków ze względów sportowych, czy też nie chcieliście wykorzystywać zapaści Wisły?

- To prawda, że nie chcieliśmy wykorzystywać sytuacji, ale na samym końcu istotne były i względy sportowe. One też zaważyły, że nie trafił do nas np. Zoran Arsenić.

Inne kluby interesują się teraz piłkarzami Legii?

- Tak, mamy na stole kilka ofert.

Sebastian Szymański odejdzie?

- Nie chciałbym, żebyśmy sprzedawali go teraz - zimą.

Nie potrzebujecie pieniędzy?

- Potrzebujemy, ale nie aż tak bardzo, żeby być zmuszonym sprzedawać za wszelka cenę. Wiadomo, że cały czas musimy ciąć koszty - umówiliśmy się np. z piłkarzami, że premię za ostatnie mistrzostwo wypłacimy im po sezonie - ale sytuacja finansowa jest już na tyle stabilna, że nie zmusza nas, by przyjmować każdą ofertę, choćby właśnie za Szymańskiego. Zresztą Sebastian wcale nie chce odchodzić, wciąż ma w Legii idealne warunki do rozwoju. Trener też nie chce się go pozbywać.

Dług Legii w stosunku do Dariusza Mioduskiego rośnie?

- Formalnie tak, ale to chyba nic zaskakującego. Większość właścicieli czy współwłaścicieli w ten sposób utrzymuje kluby.

Długo pan musiał się przekonywać, by dosypać do Legii kolejne pieniądze?

- Nie zakładałem, że w tym sezonie znowu będę musiał to zrobić. Więc na początku nie było to łatwe, no ale cóż... Nasze przychody są znacznie mniejsze niż koszty. Bez dofinansowania klubu z mojej strony to wszystko by się nie spinało. Takie uroki bycia właścicielem.

Wcześniej podobnie działał Bogusław Cupiał. Przez wiele lat dorzucał pieniądze do Wisły i można powiedzieć, że stał się prapoczątkiem jej obecnych problemów. Nie widzi pan dla Legii takiego zagrożenia?

- Dla Legii nie widzę, ale mocno liczę się z tym, że ja tych pieniędzy już nigdy nie odzyskam.

Jak będzie wyglądał podział pieniędzy z praw telewizyjnych? Pan walczył o to, żeby bardziej niż dotychczas premiować kluby z czołówki.

- Mieliśmy jako kluby Ekstraklasy spotkanie, na którym wszystko zostało ustalone.

Na czym stanęło: polskie kluby grające w pucharach będą dostawały więcej?

- Nie chce się wypowiadać w imieniu Ekstraklasy, ale faktem jest, że na tym spotkaniu ustalono delikatną zmianę proporcji.

A przekładając to na liczby: ile dostanie mistrz Polski? Ostatnio Legia dostała około 10 procent z tego, co dzielono.

- W przypadku kolejnych mistrzostw Legia dostawałaby nieco więcej niż te 10 proc. Ale to nie tylko kwestia tytułu. Zmiennych, które są brane pod uwagę przy podziale praw, jest więcej. Ranking historyczny, występy młodzieżowców w lidze oraz gra, a raczej miejsce, do którego dojdzie dany klub w europejskich pucharach.

Żebyśmy dobrze się zrozumieli: nie dość, że pula pieniędzy z kontraktu telewizyjnego mocno urośnie, to jeszcze udział najlepszych klubów w podziale tych pieniędzy został powiększony?

- Nieznacznie, ale tak.

Nawet jeśli udział rośnie nieznacznie, to cała suma kontraktu - znacznie. Wychodzi solidna podwyżka.

- Zgadza się. Dla wszystkich klubów. 

UEFA szykuje nowe rozgrywki. Ten trzeci puchar, który chce przywrócić, będzie skrojony dla nas, czyli dla trochę takich drużyny specjalnej troski, które nie są w stanie załapać się do Ligi Mistrzów i Ligi Europy?

- To złe postrzeganie tych rozgrywek. Nad stworzeniem tego pucharu pracowałem w ECA razem z szefami kilku dużych i średnich klubów. Stworzyliśmy grupę roboczą, do której później dołączyli także przedstawiciele UEFA. Będę bronił tej koncepcji. Co nie oznacza, że polskie kluby z góry skazane są, by tam grać. Ani że mają gwarancję, że tam awansują. Wiadomo, że lepiej by grały tam, niż nigdzie. Bo to też jest szansa, by się pokazać światu i promować piłkarzy oraz zdobywać trofea i punkty do rankingu. Czyli de facto na tym zarabiać. Dlatego, jeśli dwa, trzy polskie kluby będą tam grać, a do tego jeden w pucharze wyżej, zyskamy wszyscy. Ale u nas samo mówienie o tym, że powinna być grupa nadająca ton, jest już źle przyjmowane.

W Polsce każdy jest przekonany, że ma buławę w plecaku. To ma swoje dobre strony, ma i złe. Dlatego pańskie wezwania, by np. Legia czy Lech miały lepsze warunki do wzmacniania się, od razu spotykają się z kontrą. Bo w każdym klubie wierzą, że oni też mogą być tam gdzie Legia i Lech, więc dlaczego mieliby rywali wzmacniać?

- Ale ja nie mówię o Legii, tylko o najlepszych klubach ligi. Każdy ma szansę być w tej grupie. Takie podejście może być naszą jedyną szansą, by Europa nam zupełnie nie uciekła. To ci, którzy będą mocni, mogą sprawić, że w ogóle nadążymy za światem. Bo on cały czas przyspiesza, a my tkwimy w dyskusjach.

W mediach pojawiały się kwoty rzędu 10 mln euro za awans do tego trzeciego europejskiego pucharu. Niewiarygodnie dużo.

- Jeszcze nie wiadomo, jakie to będą kwoty. Ustalimy to w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Ja chciałbym, żeby były to pieniądze na poziomie tych, które teraz kluby dostają za start w fazie grupowej Ligi Europy. Zależy nam też na zmianie nazewnictwa. Trzeba to jakoś ujednolicić, by nie nazywać tego pucharem pocieszenia. Tym bardziej że 20 z 35 krajowych mistrzów będzie grało właśnie w tych dwóch pucharach, a nie w Lidze Mistrzów.

Chodzi o to, żeby wszystkie puchary nazwać zbiorczo Ligą Mistrzów i podzielić ją na dywizje?

- Na przykład.

Jest obecnie w Ekstraklasie klub, którego model funkcjonowania się panu podoba? Nie chodzi nam o to, by Legia miała go naśladować, ale czy w ogóle jest ktoś taki, kto zarządzaniem pokazuje, że idzie nowe, że coś się zmienia na lepsze?

- Jest kilka klubów, które wychodzą z założenia, że stabilność finansowa jest najważniejsza. I one mają rację. Zresztą uważam, że to jest model, który powinien funkcjonować w większości, a może nawet we wszystkich klubach z Ekstraklasy. Dobrym przykładem jest np. Arka Gdynia. W Pogoni Szczecin rozumieją, że inwestycja w szkolenie jest bardzo ważna. Ale tak generalnie to jednak wciąż dominuje u nas presja wielkiego wyniku. Ta buława w plecaku, o której wcześniej rozmawialiśmy. I stąd właśnie bierze się różnica między naszą ligą a taką holenderską, portugalską czy belgijską. Tam większość drużyn też oczywiście stara się walczyć o najwyższe cele, ale zakłada inny model biznesowy. Już na starcie przyjmuje, że nie jest w stanie trwale konkurować z tymi najlepszymi. Wie, że może z nimi wygrać mecz, ale raczej nie wygra mistrzostwa. Dlatego opiera swój model na innych podstawach - najczęściej właśnie na szkoleniu, a często przy tym także na jednoczeniu lokalnej społeczności. U nas wiele klubów takiego modelu nie akceptuje. Tutaj wszyscy chcą być równi. A nam potrzeba mocnych liderów, którzy grają w pucharach i odnoszą sukcesy. I to, co teraz mówię, to nie jest arogancja. To jest tak odbierane, bo mówi to właściciel Legii. Gdyby mówił to któryś z prezesów klubów ze środka stawki, odbierano by to inaczej.

Gdyby Legia miała klub, z którym od lat ma dobre relacje i sprawdzone partnerstwo, pewnie mógłby pan teraz liczyć na sojuszników. Ale takich klubów nie ma. I w sumie nie dziwi nas, że mali się jeżą, gdy im się proponuje: sprzedawajcie swoich piłkarzy korzystnie polskiej elicie, to zarobicie potem na zagranicznym transferze, skoro mamy w kraju długą tradycję lekceważenia mniejszego przez większego. Górnikowi Zabrze się nie spieszyło, żeby wypłacić Rozwojowi Katowice to co się klubowi należało po transferze Arkadiusza Milika. Takich historii jest wiele. Po tylu latach dżungli trudno się spodziewać, że nagle mniejsi zaufają większym.

- Zgadzam się. Dlatego trzeba z tym walczyć, piętnować takie patologie. Ale najwyższa pora wyjrzeć też dalej niż za swoje podwórko. Zobaczyć, jak piłka nożna funkcjonuje w Europie. Jak te większe kluby napędzają mniejsze, jak współpracują. Tego w polskiej piłce brakuje najbardziej.

Cracovia korzystnie sprzedała Piątka, Pogoń sprzedaje na Zachód już kolejnego piłkarza. Legia nie była im potrzebna.

- W ostatnich latach znajdziemy może dziesięciu takich polskich piłkarzy, którzy zrobili wielki przeskok i nie przepadli. Tych, którzy przepadli, nie znajdziemy stu, tylko pięciuset. Jestem przekonany, że w większości przypadków wcale nie decydował brak talentu, tylko brak przygotowania do wyjazdu za granicę. Musimy dążyć do tego, by nasi zawodnicy nie wyjeżdżali do Anglii w wieku 15 czy 16 lat, gdzie - w tym wieku, z taką fizycznością, w takiej lidze - mają praktycznie zerowe szanse na przebicie się.

Mówimy, że trzeba wzmacniać największe polskie kluby, bo tylko tak można namieszać w Europie. Ale takie historie jak Dudelange czy Spartak Trnawa wciąż jednak pokazują, że ten system da się oszukać. Nie pieniędzmi, ale wytrwałością i pomysłem.

- To prawda, ale futbol idzie w tym kierunku, by takie historie zdarzały się coraz rzadziej, były marginalne. Jeśli już się komuś przytrafiają, często bywają efektem dużej dozy szczęścia w losowaniu. Po części tak też wyglądała nasza historia sprzed dwóch lat, kiedy awansowaliśmy do Ligi Mistrzów. Jak takie sukcesy się kończą, pokazuje też historia Spartaka Trnawa, który w tym sezonie wyeliminował nas z pucharów, a dziś boryka się z bardzo poważnymi problemami finansowymi. Dlatego trzeba bardzo dobrze wiedzieć, co się robi. Twardo stąpać po ziemi, iść krok po kroku w kierunku stabilnego rozwoju. Jeśli kiedyś znów nam się uda awansować do Ligi Mistrzów, musimy być na ten awans lepiej przygotowani. By później - w momencie ewentualnego zachwiania - nie przechodzić tego, co przechodzimy teraz. A do tego mieć cały czas na uwadze zjawiska, które zachodzą w społeczeństwie. Znaleźć sposób, by ludzie wrócili na stadiony. Futbol zawsze tylko dla niewielkiej grupy będzie religią. Dla większości jest zwykłą rozrywką i my musimy ją zapewniać.

Przeczuwa pan, że Legii trudniej będzie tym razem obronić mistrzostwo niż w poprzednich latach?

- Różnice między średnimi i najlepszymi się zacierają, coraz częściej są tylko umowne. Dlatego spodziewam się, że znowu nie będzie łatwo.

Załóżmy scenariusz, w którym Legia trzeci rok z rzędu nie gra w pucharach. Co wtedy?

- Nie chcę zakładać takiego scenariusza. Rok bez pucharów jeszcze da się przeżyć, dwa lata już trudno, ale trzy? Gdyby znowu tak się stało, musielibyśmy mocno zmienić model i strukturę kosztów. Krótko mówiąc: zbudować klub na innych fundamentach.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.