Ekstraklasa. Vitezslav Lavicka, czyli trener pozytywnego myślenia

Nowy szkoleniowiec Śląska Wrocław nie wierzy w strach i wybuchy złości. Wyznaje wzajemny szacunek, a na piedestale zawsze stawia rodzinę. Swojej filozofii nie wymyślił w nagłym przypływie gwałtownych emocji. Ponad dwadzieścia lat temu przysiągł, że nie będzie mieszał z błotem swoich podopiecznych.
Zobacz wideo

- Wiem, że zagrałem tragicznie. Vitezslav też wiedział, ale milczał – opowiada Mark Bridge, wówczas piłkarz Sydney FC, w rozmowie z „The Sydney Morning Herald”. Stara się oddać emocje. Zwłaszcza konsternację, która towarzyszyła mu, gdy kompletnie nie rozumiał, co się dzieje. Był jednym z winowajców porażki 1:2 w meczu przeciwko Gold Coast United. Cała drużyna zagrała poniżej oczekiwań. – Jestem przyzwyczajony do trenerów, którzy w takich sytuacjach krzyczą i wpadają w furię. Ale nie on. Życzyłem sobie, żeby zaczął mnie wyzywać. Ta cisza była nie do wytrzymania – kontynuuje zawodnik.

Vitezslav Lavicka dopiero kilka dni później powiedział mu, że musi być bardziej konsekwentny. – Tylko tyle. Po prostu przyszedł i mi to wyjaśnił – mówi wciąż zaskoczony Mark Bridge.

Czech wie, jak wydobyć to, co najlepsze z piłkarzy. Nie chce, żeby się go bali, tym bardziej nie buduje swojego autorytetu na obelżywych słowach. Zależy mu na pewności siebie zawodników. Dlatego nie podnosi głosu i daje czas na przetrawienie problemu.

Filozofia jego życia nie narodziła się pod wpływem impulsu. Dojrzewała w nim, czerpała lekcje z doświadczeń. Na początku kariery trenerskiej obiecał sobie, że nigdy nie będzie mieszał z błotem swoich podopiecznych i nigdy nie będą mu puszczały nerwy w szatni. – Zanim przeprowadziłem się do Australii, słyszałem historie o kopaniu butelek i innych niekontrolowanych atakach złości – wyjaśnia w rozmowie z „Daily Telegraph” – Byłem profesjonalnym piłkarzem i doskonale wiem, jak to jest, kiedy ludzie traktują cię w ten sposób.

Vitezslav Lavicka uważa, że każdy szkoleniowiec jest inny, ale on preferuje demokratyczne rozwiązywanie problemów. – To też nie wzięło się znikąd. Wiele zawdzięczam rodzicom. Mój tata, Jiri, bardzo ciężko pracował w fabryce, żebyśmy mogli spokojnie żyć – Czech snuje swoją historię – Mimo wszystko ciągle mi powtarzał, że zawsze muszę być pozytywnie nastawiony.

Właśnie ta rada towarzyszy mu w życiu i na ławce trenerskiej. – Musimy odnosić się do siebie z szacunkiem. Wspieram piłkarzy, dźwigam ich zarówno na boisku, jak i treningach. Jeśli zobaczą, że jestem zdenerwowany, oni również będą – podsumowuje w tej samej rozmowie. Ale daleko mu do świętego, nie popadajmy w skrajności. Vitezslav Lavicka nauczył się trzymać nerwy na wodzy. – Rozczarowanie zachowuje dla siebie. Nie chcę, żeby zawodnicy widzieli mnie w takim stanie – rozwiewa wszelkie wątpliwości. Jego postawa wymaga nie tylko ogromnej samodyscypliny, ale przede wszystkim przekonania o słuszności obranej ścieżki.

Wiara w energię

Czech nie pstryknął palcami i nie powiedział sobie „od tej chwili nie dopuszczę do siebie żadnej negatywnej myśli”. To wszystko jest elementem większej filozofii, którą stara się przekazywać swoim podopiecznym. Zapytaj kogokolwiek w Czechach, a zawsze usłyszysz to samo: - Najpierw powiedzą, że był świetnym piłkarzem, później wspomną o odnoszącym sukcesy szkoleniowcu, a na koniec jeszcze dodadzą, że jest niesamowicie pozytywną osobą – pisze „Plzenský deník”. No, może prawie zawsze.

Daniel Kretinsky, miliarder i właściciel Sparty Praga, w 2008 r. zdecydowanie nie podzielał tego entuzjazmu. Na łamach czeskiego portalu „eFotbal” czytamy, że Vitezslav Lavicka nie dostrzegał swoich błędów i mimo porażek twardo obstawał przy swoim. – Zatrudniliśmy go, żeby stawiał na młodych, a on w ogóle tego nie robił. Wszystkim powtarzał, że jeszcze nie są na to gotowi. Natomiast w trakcie sezonu upierał się, że Sparta zasługuje na lepszych graczy. Jeśli powiedziałby mi to przed podpisaniem kontraktu, to albo bym go nie zatrudnił, albo zdecydował się na inne transfery – zarzuca szkoleniowcowi. W swoim drugim podejściu do praskiej ekipy, poprowadził ją w zaledwie trzech meczach (trzy porażki) i już w październiku mógł zająć się poszukiwaniami nowego klubu. Tym samym zdecydowanie więcej o podejściu trenera do futbolu mówi trzecia i do tej pory ostatnia próba. I bynajmniej nie chodzi jedynie o mistrzostwo, które zdobył ze Spartą w 2014 r.

- Trening zaczyna się jednostajnie, spokojnie. Zawodnicy ustawiają się w różnej wielkości okręgi – Martin Hruban zaczyna relację z otwartych zajęć, na łamach portalu „Hospodarske Noviny”. Ta figura nie jest przypadkowa. Nie wynika również z pragmatyzmu. – Wiesz dlaczego ustawiamy się w kole, a nie na przykład w szeregu? Chcę zatrzymać energię w środku - Vitezslav Lavicka praktycznie krzyczy omawiając ćwiczenie. Nie robi tego jednak ze złości. Pragnie, żeby wszyscy dobrze go zrozumieli. Bez niedomówień.

Praski Feyenoord

Ktoś mógłby zadać pytanie, gdzie w tym wszystkim są czas i miejsce na futbol? Pozytywne podejście do życia nie przyćmiewa standardowych, niejednokrotnie bardzo ciężkich treningów. Martin Hruban wspomina, że tego dnia było naprawdę gorąco. Żar lał się niemiłosiernie z nieba. Redaktor był zaskoczony, że ten sam trener, który ma łatkę dobrotliwego i wyrozumiałego, nie tylko potrafi podnieść głos, ale i wycisnąć maksimum ze swoich podopiecznych. – Krzyczał, że w Australii było znacznie gorzej, gdy któryś z piłkarzy zaczynał narzekać – relacjonuje w tym samym artykule.

Vitezslav Lavicka łączy pierwszą fazę treningu z zabawą, co wcale nie oznacza, że poziom trudności jest obniżony. – Teraz czas na „cząsteczki” – krzyczy szkoleniowiec – Odpowiedzialność za te zajęcia spada na trenera przygotowania fizycznego. Pavel Rada przydziela graczom numery i w momencie, gdy któryś zostanie wywołany, musi jak najszybciej dostać się do koła. Jeśli mu się to nie uda, odpada – opowiada dziennikarz. Jest w tym swego rodzaju wzór. Chociaż każde ćwiczenie ma swoją nazwę, to nie zawsze w sposób bezpośredni odnosi się do tego, co dzieje się na boisku.

- Teraz robimy „Feyenoord”, a całość faktycznie bazuje na grze holenderskiej drużyny – tłumaczy dziennikarzowi – „Liverpool” będzie wtedy, kiedy zespół podzieli się na trzy grupy: zieloną, czerwoną i białą.

Zupełnie inny system pracy musiał opracować w czasie swojej przygody z reprezentacją Czech U-21. - Dzieci nie są przywiązane do założeń taktycznych. Cieszą się, kiedy mogą grać w piłkę, są szczęśliwe, gdy strzelają gole – wyjaśnia w rozmowie z „Radiozurnal”. Trener na jednej szali kładzie surowe reguły i parcie na wynik, na drugiej radość z gry. – Trzeba im pomóc zabrać to szczęście na wyższy poziom. Kilka lat temu zrobiłem listę rzeczy, o których młody zawodnik nie może nigdy zapomnieć. Znalazły się na niej radość z gry, poczucie fair play, drużynowość i wytrwałość – wypunktowuje szkoleniowiec. Nic więc dziwnego, że u niego na tym etapie rozwoju młodego gracza, zawsze druga szala przeważy pierwszą.

Symboliczna wspinaczka

Czech zaznajamia swoich podopiecznych z zasadami fair play również w mniej konwencjonalny sposób. Skoro piłkarze mają przekraczać własne granice, to on powinien być pierwszy do świecenia przykładem.

- Pamiętam swoje pierwsze dni w Sydney. Zobaczyłem ten most (przyp. red. Sydney Harbour Bridge, ponad 130 metrów wysokości) i byłem nim zachwycony – wspomina Vitezslav Lavicka w rozmowie z oficjalną stroną Sydney FC. Od razu zaczął się zastanawiać, jak wielkim wyzwaniem była jego budowa.

Wrócił do niego myślami nieco ponad rok później, kiedy jego zespół zanotował bardzo nieudany początek sezonu. Ostatecznie potrzebowali aż dziesięciu meczów, żeby odnieść pierwsze zwycięstwo (3:0 z Perth Glory). – Chciałem, żeby moi podopieczni poszli ze mną na szczyt – kontynuuje trener. Nie chodzi mu jedynie o wymiar metaforyczny. Czech przysiągł, że po pierwszym zwycięstwie podejmie walkę z własnymi ograniczeniami i wejdzie na najwyższy punkt mostu. Dwa tygodnie po złożeniu obietnicy, był zobowiązany przełamać swoją niechęć do wspinaczki.

- Szukałem czegoś motywującego. Chciałem jednocześnie obudzić piłkarzy i wysłać sygnał kibicom. Dlatego wymyśliłem takie wyzwanie – wyjaśnia Vitezslav Lavicka w rozmowie z czeskim portalem „Nova Sport”. Szkoleniowiec nie ma lęku wysokości. Po prostu stara się nie znajdować w takich sytuacjach, żeby faktycznie miał się czego bać. Wspinaczka na Sydney Harbour Bridge była dla niego nie lada wyzwaniem, ale czuł się bezpiecznie. – Wszelkie zasady bezpieczeństwa są zachowane. Samo wejście można oczywiście uznać za próbę sił, ale znacznie bardziej podziwiam kamerzystę, który musiał się jeszcze przejmować kamerą na ramieniu – wspomina wielkie przeżycie.

Strach nie istnieje

W całym wywiadzie Czech unika słowa „strach”. Mówi o wyczekiwaniu, podkreśla, że to było wielkie wyzwanie i nowe doświadczenie. – Nie boję się strachu samego w sobie. Więcej myślę o różnych zmartwieniach. Bo jeżeli czegoś się boisz, zbierasz się w sobie, żeby z tym walczyć. Jesteś w stanie walczyć ze strachem, dlatego uważam, że w tym sensie raczej niczego się nie obawiam. Owszem, martwię się. Ale zwykle o najbliższych – stara się jak najlepiej wyłożyć swoje zdanie na ten temat. Zawsze tak robi. Poświęca chwilę na zastanowienie, by dokładnie trafić w sedno problemu.

W tej jednej wypowiedzi jest tak naprawdę zawarta cała kwintesencja jego filozofii życiowej. Najpierw wyłania się logika, która dość niekonwencjonalnie, zawsze poparta jest pozytywnym myśleniem. Dla niego optymizm nie oznacza zawężonego pola widzenia. Vitezslav Lavicka dostrzega przeciwności losu i najpierw stara się je zrozumieć. Jednocześnie zawsze pamięta o najbliższych.

- Nie szukam problemów, jestem bardzo rodzinny – tłumaczy czeskiemu portalowi „Blesk”. Na piedestale stawia żonę i córki. One są najważniejsze i bez nich wszystko traci na znaczeniu – niezależnie od tego, czy jest to wspinaczka na most (towarzyszyła mu starsza córka, Tereza), czy wyjście do opery. Dlatego jeszcze nieco ponad dekadę temu do pracy codziennie jeździł Skodą Octavią. Nie potrzebował luksusów. Zależało mu na niezawodności i bezpieczeństwie. Chociaż jak sam wspomina w tym samym artykule, zdarzało mu się zapłacić mandat za przekroczenie prędkości.

Więcej o:
Copyright © Agora SA