Lechia - Legia, czyli mecz dla koneserów. I dla jamników, które znowu przeżyły

Bez goli w pierwszej połowie, bez goli w drugiej. Czyli mecz typowy, jak przystało na typowe hity w ekstraklasie - spostrzeżeniami po spotkaniu Lechii Gdańsk z Legią Warszawa dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.

Jamniki już nie cierpią...

Jamniki, czyli tak naprawdę bandy reklamowe - wysokie może na 40 cm, szerokie może na metr. Zawsze cztery, zawsze rozstawiane na skrajach pola - przy ławkach rezerwowych, gdzie trenerzy mogą poruszać się w trakcie meczów. Ale do czego zmierzamy: otóż te jamniki, odkąd szkoleniowcem Legii jest Ricardo Sa Pinto, praktycznie zawsze cierpiały. Były odkopywane przez trenera po nieudanych akacjach zespołu, ale też dostawały swoje i po udanych - w przypływie radości i pozytywnych emocji. Ostatnio są już jednak traktowane łagodniej. Ale łagodniej dlatego, że zawczasu - na wyraźną prośbę trenera Legii - ktoś je zabiera z linii oddzielającej jego pole od boiska i stawia dalej. To znaczy, obok - nadal w zasięgu wzroku, ale już nie w zasięgu nogi.

... ale trener Legii i tak się wścieka

Jeśli jednak ktoś myśli, że Sa Pinto spotulniał, zaczął przy ławce rezerwowych zachowywać się spokojniej, to jest w błędzie. I to grubym błędzie. Bo nie, nie spotulniał. Wciąż zachowuje się tak samo, czyli skacze, krzyczy i wrzeszczy na legionistów. W niedzielę apogeum jego wściekłości przypadło na 38. minutę. Po tym, jak Michał Kucharczyk zmarnował doskonałą kontrę Legii, nie tylko wrzeszczał, wymachiwał rękami, ale zaczął też w powietrzu kręcić piruety. I chyba nawet podświadomie szukać tych jamników, bo tak machał nogami, że gdyby stały w tym miejscu, w którym stać powinny, kopnąłby je na pewno.

A jego nerwy udzielają się innym

40 minut do meczu, rozgrzewka. Dosyć leniwa, a przynajmniej leniwa w wykonaniu rezerwowych legionistów, którzy grają w dziadka przy bocznej linii boiska. W pewnym momencie odskakuje im piłka, co zauważa jeden z asystentów Sa Pinto. Początkowo myślimy, że to Sa Pinto, bo reakcja pasowała wyraźnie do jego zachowań, ale po chwili okazuje się, że to Aleksandar Vukković. Asystent Sa Pinto jako pierwszy podbiega do futbolówki i podaje ją w kierunku Jose Kante. Rezerwowy napastnik Legii robi dwa roki, wyciąga nogę do tyłu, stara się opanować piłkę piętą, ale to mu nie wychodzi. A Vuković rozkłada ręce i się denerwuje, i to tak poważnie. - Ej, no co jest!? Może się trochę przyłóż - gdyby słowami opisać jego reakcję, to ta wyglądałaby właśnie tak. I pasowała jak ulał właśnie do Sa Pinto.

Przyczajona Lechia, przyczajona Legia

Pewnie ktoś zapyta: a dlaczego tak mało o samym meczu? Ano, mało, bo to był mecz z gatunku tych dla koneserów. I to już takich solidnie zaprawionych, kochających ekstraklasę miłością wielką i całkowicie bezgraniczną. Każdy, kto choć trochę interesuje się naszą ligą, w niedzielę niczego innego jednak się nie spodziewał. Już było wiadomo przed meczem, a koneserzy wiedzą to od dawna, że tzw. hity ekstraklasy mają to do siebie, że są hitami tylko z nazwy. Zwykle zawodzą. I tym razem było podobnie, bo ten niedzielny, w Gdańsku, również zawiódł. Poza walką nie było w tym meczu nic, o czym można byłby napisać.

I remis, który chyba wszystkim pasował

Ale zapowiedzi jak zwykle były podniosłe: - Cieszę się, że gramy w meczu, który jest na ustach całej piłkarskiej Polski. Przyjeżdża bardzo dobry zespół i wierzę, że spotka się z naszą siłą. Dzięki temu stworzymy świetne widowisko, które będzie oglądało się z zapartym tchem. Chcielibyśmy sprawić frajdę kibicom - mówił Piotr Stokowiec.

Na chęciach trenera Lechii się niestety skończyło, bo w niedzielę po 90 minutach był remis. I to sprawiedliwy remis, który chyba wszystkim pasował. Nawet Legii (przypomnijmy: tracącej w tabeli do Lechii pięć punktów), o czym dobrze świadczą zachowania jej piłkarzy przy stałych fragmentach w ofensywie, kiedy bardziej skupiali się na pilnowaniu, by rywal nie ruszył kontrą (najczęściej pilnowali Lukasa Haraslina), niż planowaniu własnych akcji pod bramką Dusana Kuciaka.

A już w ogóle kwintesencją tego meczu była sytuacja z 91. minuty, kiedy wprowadzony z ławki Arkadiusz Sobiech z kilku metrów główkował tak, że uderzył piłkę nad poprzeczką, choć miał przed sobą pustą bramkę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.