Ekstraklasa. Lech Poznań nie ma pomysłu na drużynę. Piłkarska depresja

Zwolnienie Ivana Djurdjevicia stanowi gwóźdź do trumny Kolejorza. Nie jest to jedynie katastrofa wizerunkowa, ale przede wszystkim uwypuklenie większego problemu - zarząd nie ma obecnie pomysłu na tę drużynę.

Projekt absurdalny 

- Zespół legł w gruzach – mówił 166 dni temu serbski szkoleniowiec. Szczerze, bez zbędnych ceregieli, bezpośrednio. Podczas prezentacji nie bawił się w kurtuazję. Dostrzegał problem i zamierzał podjąć – jego zdaniem metodyczne – działania, żeby dotrzeć do źródła.

Warto to jeszcze raz podkreślić: zaledwie 166 dni. Według władz poznaniaków miał być to czas wystarczający na odkopanie ekipy z gruzów i nadanie jej kształtu. Djurdjević nie dostał nawet pół roku, żeby faktycznie wprowadzić w życie te wszystkie szeroko zakrojone plany. Dotyczyły nie tylko sfery fizycznej i taktycznej, ale przede wszystkim mentalnej.

Bo wypowiadając te słowa miał na myśli przede wszystkim brak charakteru Lecha Poznań, o czym zresztą wspomniał chwilę później. – Brakuje liderów. W ostatnich meczach najlepszy na boisku był Kamil Jóźwiak. Z jednej strony to dobrze, bo jest naszym wychowankiem, ale z drugiej ci, na których liczono najbardziej, byli nieobecni. Trzeba ich zmusić do wzięcia odpowiedzialności za grę – kontynuował na oficjalnej prezentacji.

Czy coś się od tego czasu zmieniło? Nie. Czy jest to wina szkoleniowca? Odpowiedź na to pytanie na pewno nie może ograniczyć się do prostego „tak” lub „nie”. Najważniejszym czynnikiem, jaki należy wziąć pod uwagę przy ocenie projektu jest czas, którego było za mało.

Lech Poznań. Władze Kolejorza zatrudniając Ivana Djurdjevicia zagrały na czas [KOMENTARZ]

Słowo-klucz

Trener Djurdjević podszedł do sprawy niezwykle logicznie. I słusznie, bo nie ma sensu bawić się w schematy taktyczne, jeśli drużyna nie będzie chciała walczyć. Dlatego na samym początku chciał znaleźć lidera – niekoniecznie kapitana. Kogoś, kto będzie dawał dobry przykład i uczył innych odpowiedzialności za zespół.

- Musi być odpowiedzialny za to miasto i klub. Nie jest łatwo, na razie nie widzę kandydata. Przede wszystkim muszę odbudować ekipę – podkreślał niedługo po tym, jak przejął Kolejorza. Bo w przypadku Lecha słowo „odpowiedzialność” jest szalenie istotne. Nie chodzi tylko o klub z Poznania, ale na jego przykładzie bardzo wyraźnie widać ten problem. Choćby nie wiadomo, jakie idealne rozwiązania byłyby wprowadzane, to nic z tego nie będzie, jeśli zawodnicy nie będą sumiennie wypełniać swoich obowiązków.

Pod tym względem nic się nie zmienia. Wystarczy wziąć na tapet lipcowy mecz z Gandzasarem i zestawić go choćby z tym przeciwko Lechii. Punkty wspólne będą się narzucać: mowa o tym, że między obroną a drugą linią w obu przypadkach wytwarzał się potężny kanion. Żaden piłkarz nie pokazywał się do gry, nie podejmował ryzyka, nie był liderem. I jeśli w pierwszym przypadku da się to jeszcze zrzucić na karb poszukiwania optymalnego rozwiązania, tak w drugim zwyczajnie nie można.

Ekstraklasa. Lech Poznań przegrał. Wymowna reakcja kibiców

Brzydka prawda

Szkoleniowiec wprowadził instytucję rotacyjnego kapitana, pozwolił każdemu poczuć odpowiedzialność i najwyraźniej wyciągnął przerażające wnioski. - Przez dwa miesiące szukałem lidera. Po tych ostatnich trzech sezonach doszedłem do wniosku, że Lech Poznań nie ma prawdziwego przywódcy. Chciałem, by wyłonił się on na boisku. Dlatego wszyscy dostali szansę. Kapitan to duża odpowiedzialność. Chciałem ich sprowokować, by brali tą odpowiedzialność w szatni i na boisku – mówił nieco ponad miesiąc temu, po porażce 0:1 z Legią Warszawa.

To podejście, choć niewątpliwie nowatorskie, było bardzo logiczne, bo każdy mógł poczuć jeszcze większą dumę z reprezentowania barw. Było również praktyczne, bo szkoleniowiec mógł sprawdzić reakcje poszczególnych zawodników na odpowiedzialność i oddzielić tych podatnych na wpływy od tych, którzy faktycznie mogą zrobić coś dobrego (lub złego). Zresztą innego wyjścia nie było, narzucanie roli pewnie sprawiłoby, że stałaby się ona pozorna. Do czego i tak ostatecznie doszło.

Tendencja w Kolejorzu do wiecznego spychania odpowiedzialności nie jest winą trenera Djurdjevicia. Nie pstryknie palcami i nie stworzy lidera. Sam też nie wejdzie na boisko, żeby wstrząsnąć swoimi podopiecznymi. Już w tym momencie dało się odczuć, że Serb dostał misję niemożliwą. Był zmuszony odejść od konsekwentnych działań na rzecz bardziej pragmatycznych. - Dlatego wybrałem najbardziej odpowiednich ludzi. Trałka i Burić są w Lechu najdłużej. Przegrali dużo, ale też dużo wygrali. Podejście Rogne do obowiązków jest wręcz wzorowe i takich ludzi mi właśnie potrzeba. Tymczasem Tiba ma charakter przywódczy, jest bardzo pewny siebie i wierzy w to, co robi. Chciałbym, aby zaszczepiał te cechy w innych graczach – wyjaśnił decyzję. Tłumacząc wybór, starał się przełożyć go na realia – dwóch od kontaktów z Polakami, dwóch od obcokrajowców.

Szkoleniowiec zaczął wyciągać drużynę spod gruzów i zauważył, że tak naprawdę nikt nie chce się spod nich wydostać. Z nieustannym spychaniem odpowiedzialności nierozerwalnie wiąże się jeszcze jedna kwestia: odwaga.

Ekstraklasa. Ivan Djurdjević zwolniony. "Lech Poznań się skompromitował"

Właściwa diagnoza

Z perspektywy czasu można zauważyć, że trener Djurdjević tak naprawdę ukrywał bardzo niewiele. O większości rzeczy mówił wprost. Na samym początku poprawnie zdiagnozował problem i podjął odpowiednie działania, żeby w jakiś sposób się z nim uporać.

- Jeśli nie ma zaangażowania to natychmiast nie funkcjonują inne rzeczy: jakość, koncentracja, co ma od razu przełożenie na popełniane błędy. To musi być podstawa. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mój zespół będzie tak grał przeciwko Legii – dobitnie podkreślił po porażce z warszawską ekipą.

To jest źródło problemu. Najlepszy szkoleniowiec i najbardziej dopasowana taktyka tego nie zmienią. Bo to nie chodzi tylko o to, że Kolejorz oddał mecz z „Wojskowymi”. W ten sposób przeszedł obok wielu spotkań. I można tłuc do głowy schematy, łopatologicznie rozkładać je na czynniki pierwsze, a one i tak nie dotrą. Zawodnicy się boją, nie podejmują ryzyka. Wystarczy porównać bolączki taktyczne, jakie poznaniacy mieli na początku sezonu, jeszcze w eliminacjach do europejskich pucharów z tymi, z którymi zmagają się w tym momencie. Różnice będą minimalne.

Lech Poznań szuka następcy Ivana Djurdjevicia. Adam Nawałka na liście

Strategia na próbę

Trener Djurdjević dostał nieco ponad 150 dni na naprawę mentalną, fizyczną i taktyczną Kolejorza. Okazuje się, że miał rozwiązać problemy natychmiast – bez pomyłek, bez straconego czasu, bez sezonu przejściowego.

Nie twierdzę, że wszystkie decyzje były słuszne. Serbski szkoleniowiec sporo eksperymentował. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę ciągłe przepraszanie i jednanie się z systemem z trójką/piątką obrońców. Nie jest to w żadnym razie rezultat widzimisię sztabu szkoleniowego. Według Marka Bajora, byłego asystenta trenera, zawodnikom nie do końca odpowiadała ta formacja. Mówił o tym po porażce z Wisłą Kraków, a niecałe dwa tygodnie później powrócono do ustawienia z czwórką defensorów.

Druga sprawa, że zespołowi ogólnie brakowało stabilizacji. Biorąc pod uwagę czternaście kolejek Ekstraklasy, Lech zaczął od formacji z trójką, pokłócił się z nią na początku września, by jednak dać sobie drugą szansę pod koniec października. Żeby tego było mało, nie da się wskazać więcej niż dwóch przypadków, gdy w przynajmniej dwóch meczach z rzędu szkoleniowiec postawił na takie samo trio stoperów. Przeciwko Zagłębiu Sosnowiec i Wiśle Kraków w pierwszym składzie wyszli Janicki, Vujadinović i De Marco, podczas gdy w starciach z Koroną Kielce i Pogonią Szczecin miejsce dwóch pierwszych zajęli Rogne i Goutas.

W pierwszej sytuacji zgadzają się tylko środkowi obrońcy – wahadła, centralna strefa i atak uległy zmianie. I można mówić, że jeden zawodnik nie robi różnicy, ale gdy mechanizm powrotu jest tak istotny, jak właśnie w systemie z trójką z tyłu, każda roszada ma znaczenie. Zwłaszcza że lechici i tak mają ogromny kłopot z odpowiednio sprawną reakcją.

Cały problem dość dobrze wyłożył Bajor: - Jestem bardzo zdenerwowany, kiedy nie widzę podpowiedzi, reakcji obrońców na to, co się wcześniej dzieje na boisku. Bo powinni już wcześniej reagować na zachowania pomocników, a nawet i napastników – wyjaśniał po meczu z „Białą Gwiazdą”. Zwrócił uwagę na coś, co się wiąże z szeroko pojętą diagnozą serbskiego szkoleniowca. Defensorzy nie reagują, nie podpowiadają sobie.

Lech Poznań znowu przegrywa. Mateusz Juroszek atakuje piłkarza. "Żenujące"

Bez szans na przebłyski

Ten brak reakcji wziął się m.in. z nieustannego spychania odpowiedzialności – nie tylko za siebie, ale przede wszystkim za innych. Między zawodnikami w obrębie jednego bloku nie ma współpracy, a co dopiero mówić o całej drużynie. Ruch jednego gracza, nie wymusza działania drugiego. Dlatego niezależnie od tego, kto podchodzi pod linię obrony, czy robi to Tiba, Amaral, Gajos, czy robiłby ktokolwiek inny, efektów nie będzie, bo w tym samym momencie środek pola zamiera.

Warto zerknąć przekrojowo na centralny sektor Kolejorza, który również jest notorycznie zmieniany. Zestawienie personalne nie odgrywa tutaj żadnej roli, bo za każdym razem brakuje wyraźnego podziału obowiązków. Wszyscy odpowiadają za wszystko, a tak naprawdę nikt nie wie, kiedy należy wystartować do odbioru i w ogóle kto powinien się tym zająć. Pewnie Lech wyglądałby lepiej z „przecinakiem” w składzie niż z kilkoma zawodnikami, którzy faktycznie mogą dać jakość, ale między nimi nie ma żadnej współpracy.

Trudno się dziwić, że jakiegoś optymizmu można było poszukiwać jedynie w krótkich chwilach zaangażowania. I to zwykle jednego-dwóch graczy, którzy nagle zdecydowali, że wezmą odpowiedzialność za tę drużynę. W ten sposób zwycięstwo 2:1 z Koroną można bezpośrednio wpisać na konto Gytkjaera, a wymęczone trzy punkty ze Śląskiem (1:0) przesunąć do wspólnej skarbonki bloku obronnego, który chyba po raz pierwszy i ostatni funkcjonował jak jeden organizm. Wówczas wrocławianie cztery razy pakowali piłkę do bramki, cztery raz sędzia machnął chorągiewką słusznie wskazując na pozycję spaloną. W całym meczu musiał to robić aż 18-krotnie, tylko dwa razy przez zawodników z Poznania.

Teoretycznie do worka z przebłyskami można by było wrzucić „Ivan time” z początku sezonu. Kolejorz w Ekstraklasie po raz pierwszy przegrał w 5. kolejce i nie byłoby w tym nic zastanawiającego, gdyby nie fakt, że wcześniej kilka zwycięstw wyrwał rzutem na taśmę. Mowa o męczarniach z Wisłą Płock (2:1 po bramce Tiby w 89. minucie) i Śląskiem (1:0, Tiba w 82.) oraz starciu z Szachtiorem Soligorsk (dwa gole Gytkjaera w 94. i 118. minucie), czy rewanżu z Gandzasarem (1:2, Trałka w 90. +5.).

- Gole strzelane w końcówce to nie jest przypadek, to nie jest żaden „Ivan time”, bo cały zespół zdobywa bramki – powiedział trener Djurdjević po wygranym 3:1 rewanżowym starciu z Szachtiorem Soligorsk. Było w tym coś przekonującego – zwłaszcza na tym etapie rozgrywek. Chociaż poznaniacy działali usypiająco, to jednak w kluczowym momencie potrafili wyczarować coś z niczego.

Lech Poznań zwolnił Ivana Djurdjevicia

Koncepcja skazana na porażkę

Tylko że szkoleniowiec tak naprawdę nie miał czasu na spokojne wdrażanie odpowiednich mechanizmów. W pewnym sensie był zmuszony eksperymentować – co widać dopiero z perspektywy czasu – żeby jak najszybciej znaleźć optymalne rozwiązania. Pewnych procesów nie da się jednak przyspieszyć.

Niezależnie od tego, ile złych decyzji podjął trener Djurdjević, wszystkie należy przepuścić przez sito czasu. Oczekiwano zarówno wyników, jak i stylu. I kiedy w połowie sierpnia Kolejorzowi powinęła się noga, atmosfera zaczęła stopniowo robić się coraz bardziej gęsta. Do takiego stopnia, że dużo wody będzie musiało upłynąć, żeby zarząd odzyskał twarz.

W tym momencie nie ma ani zaufania kibiców, ani planu na przyszłość. Może to nie tylko piłkarze, ale przede wszystkim władze poznańskiego Lecha powinny odpowiedzieć na pytanie, jakie zadał we wrześniu serbski szkoleniowiec: Dlaczego tutaj jesteśmy i gramy w piłkę nożną? Czasem łatwe pytania sprawiają najwięcej problemów.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.