Wojciech Hadaj, były spiker Legii: Piłkarze to przepłaceni egoiści. Jest mi wstyd, że kiedyś byłem nimi zafascynowany [ROZMOWA]

- Kiedy byłem dzieckiem, widziałem w nich bogów. Ale dorosłem, przeszło mi. Od wielu lat wiszą mi totalnie - mówi o piłkarzach Wojciech Hadaj, były spiker Legii Warszawa.

Wojciech Hadaj pracował w Legii Warszawa blisko 23 lata, z czego prawie 20 jako stadionowy spiker. W poniedziałek wydał książkę "Moja Legia" (można ją kupić TUTAJ). Opowiada w niej o kulisach pracy przy Łazienkowskiej, a przy okazji rozprawia się z piłkarzami, których nazywa przepłaconymi przeciętniakami.

Bartłomiej Kubiak: Masz wielu przyjaciół?

Wojciech Hadaj: Trzech, może czterech.

Wśród piłkarzy lub byłych piłkarzy?

- Nie, nigdy. Mam tylko bardzo dobrych kolegów: Sylwek Czereszewski, Michał Żewłakow, Marek Citko, Grzesiek Szamotulski.

W przeszłości bardziej zależało mi na znajomościach z piłkarzami. Uwielbiałem, szczególnie tych z Legii: Kazimierza Deynę, Roberta Gadochę, Lesława Ćmikiewicza, Adama Topolskiego, Piotra Mowlika - to pokolenie. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem w nich bogów. Ale dorosłem, przeszło mi. I już od wielu lat piłkarze wiszą mi totalnie, patrzę na nich zupełnie inaczej. Nawet jest mi teraz trochę głupio, wstydzę się, że kiedyś mogłem być nimi tak bardzo zafascynowany.

W książce piszesz, że kilku na kilkuset piłkarzy jest normalnych. Normalnych, czyli jakich?

- Takich, którzy wiedzą, że istnieją zasady dotyczące dobrego wychowania, mają szacunek do starszych. Wiedzą, że pieniądze w życiu to nie wszystko, że piłka nożna to zupełnie nieważna rzecz.

A reszta?

- Reszta ma w głowie tylko pieniądze, jest kompletnie nieprzywiązana do klubu. To przepłaceni egoiści, do tego często leniwi, którzy myślą, że jak mają na koncie więcej od innych, są lepszymi ludźmi.

Czytasz czasem wywiady z piłkarzami?

- Kiedyś się zaczytywałem. Teraz, jak widzę, że przy pierwszych pytaniach zaczynają - przepraszam - pieprzyć o sportowych ambicjach, o tym, że grają dla kibiców, to odkładam gazetę. Szkoda mi czasu na czytanie takich bredni, opowieści dziwnej treści.

W książce piszesz również, że piłkarze to grupa zawodowa, która wyjątkowo nie lubi przyznawać się do błędów.

- Na przestrzeni lat spotkałem niewielu, którzy stanęli przed kamerą i powiedzieli, że są słabi, że nie umieją grać w piłkę i dlatego przegrali. Przyznać do błędu potrafił się Michał Żewłakow, ostatnio trochę zaimponował mi Michał Kucharczyk, który po porażce z Wisłą Płock wypowiedział się samokrytycznie. I to tyle. Zdecydowana większość piłkarzy traktuje kibiców i dziennikarzy jak dyletantów, którym wmówić można absolutnie wszystko.

Tobie też wmawiali?

- Przez wiele lat... Jak tysiące innych kibiców przeżywałem porażki, nie spałem po nocach. Kiedy zacząłem pracować w klubie, wszystko powoli zaczęło do mnie docierać. Ten obraz zaczął się zmieniać. Jeszcze początkowo myślałem, że mnie się wydaje, iż oni tego nie przeżywają. Że choć po porażkach wychodzą z szatni odwaleni, wyperfumowani, uśmiechnięci, jakby wygrali miliard w totolotka, to jednak gdzieś w środku ich to dotyka, przejmują się. Ale nie, guzik prawda! Kiedy dotarło do mnie, że piłkarze absolutnie nie przejmują się kibicami, najpierw potwornie posmutniałem, a potem zobojętniałem, i to już na dobre.

Kiedy do ciebie ostatecznie dotarło?

- Kropką nad „i" był sezon 2011/12. Porażka z Lechią Gdańsk na kolejkę przed końcem, która pogrzebała nasze szanse na mistrzostwo.

Chodzisz na mecze Legii?

- Po zwolnieniu mnie z klubu byłem kilka razy. Ostatni raz w połowie września - na meczu z Lechem.

„Zamierzam w Legii pracować do końca życia" - to twoje słowa.

- Takie miałem plany. Prezes Dariusz Mioduski niestety ich nie podzielał.

Powody zwolnienia?

- Nigdy mi ich nie przedstawiono. Nie usłyszałem ich ani od prezesa Mioduskiego, ani od osób, które oddelegował do mojego zwolnienia, czyli od panów Jarosława Jankowskiego i Łukasza Sekuły.

Spodziewałeś się?

- Nie, absolutnie. Ale to chyba często tak jest, że osoba zainteresowana dowiaduje się na samym końcu. Jak zdradzony mąż czy żona.

Jak kibice zareagowali na twoje odejście?

- Ci, których znam, ogromnym zdziwieniem.

Nie zawsze między tobą a kibicami wszystko układało się kolorowo.

- Był jeden moment, kiedy kibice stanęli przeciwko mnie. Zmanipulowani przez jednego kretyna zaczęli wymyślać, że jestem zdrajcą, że powinienem odejść na znak solidarności, kiedy właścicielem było ITI. Na paru meczach nie było dopingu. A gdy o niego prosiłem, śpiewano niezbyt miłą piosenkę na mój temat. Poza tym momentem, dwoma miesiącami, pozostały czas był niezapomniany i nigdy nikt mi tego nie zabierze.

Najbardziej stresujący moment w roli spikera?

- Przez 20 lat wiele było takich momentów. W zasadzie stres towarzyszył mi za każdym razem, ale najgorszy zdecydowanie był sam początek. Jako spiker pracowałem w Legii od 1995 r. I ten pierwszy rok to był horror. Lęk przed mówieniem, obawa przed szyderą z trybun. Każde moje „dzień dobry czy dobry wieczór państwu" było wypowiadane z przerażeniem.

Nie tęsknisz za tą robotą?

- I tak, i nie. Jak słyszę obecnych spikerów na stadionie, to im zazdroszczę. Natomiast jak oglądam mecz w telewizji i on jest beznadziejny, to jakoś mniej. 

Wyobrażasz sobie, że kiedyś wrócisz do Legii?

- Jeśli miałbym wrócić, to już chyba tylko jako prezes. A wtedy, korzystając z przywilejów, oczywiście wprowadziłby nowe zasady w stosunku do piłkarzy i przy okazji zatrudnił wielu znajomych, jak robiło kilku poprzednich i obecny prezes. A tak poważnie, to już chyba sobie tego nie wyobrażam.

Czy ta książka to koniec?

- Jako że z różnych przyczyn nie wszystko znalazło się w niej, co chciałem, żeby się znalazło - słowem: wypadło, nie z mojego powodu - to na pewno będzie kontynuacja, druga część. Pewnie krótsza, ale musi powstać, żeby wtedy spokojnie powiedzieć, że to koniec.

Więcej o:
Copyright © Agora SA