Cracovia - Wisła Kraków 0:2. Zwycięstwo dyscypliny nad nerwami

Dlaczego piłkarze "Białej Gwiazdy" mogli zagrać diametralnie różne połowy? Bo byli pewni siebie i nikt im w tym nie przeszkodził. Nie oznacza to jednak, że nie próbował. Rywal dośrodkowywał, strzelał, obijał słupki, a przy tym nie przedstawił żadnych konkretów.

Zawsze na czas

Zamiast mozolnego budowania ataku pozycyjnego, długie podanie od bramkarza w kierunku Ondraska. Ten powtarzalny schemat był jednak czymś więcej niż typową lagą – uwypuklał sporą różnicę między drużynami.

Na krótki moment odsuńmy na bok technikę. Tego typu zagranie w większości przypadków można spisać na straty.  Wygranie pojedynku w powietrzu nie stanowi nawet połowy sukcesu. Trzeba mieć do kogo zgrać piłkę, kogoś wypuścić na obieg. W przypadku Wisły sprawa była dość prosta – walka napastnika nie była bezsensowna, bo w odpowiednim momencie startowało przynajmniej dwuosobowe (najczęściej Boguski, Imaz i jeszcze Kostal) wsparcie.

Druga bramka

Drugi gol Hiszpana nie był wyjątkiem potwierdzającym regułę. Takich akcji było przynajmniej kilka. Jeśli nie zaczynał ich Lis (wówczas stoperzy ustawieni szeroko, na skrajach pola karnego), to próbował Basha. W gruncie rzeczy chodziło o to samo – wykorzystanie nie tylko przewagi liczebnej, ale sieci powiązań, od których zależało powodzenie ofensywy.

I właśnie na tym polegała największa różnica między Wisłą a Cracovią. Goście w pierwszej połowie byli ustawieni na tyle kompaktowo, że z powodzeniem mogli utrzymać piłkę w posiadaniu. Nawet jeśli po drodze kilka razy im odskoczyła, to zawsze czuli wsparcie, ktoś mógł naprawić techniczny błąd.

Wiślacka termitiera

W ten sposób podopieczni trenera Stolarczyka budowali pewność siebie. Właściwie cała pierwsza połowa upłynęła na najpierw kruszeniu dość ciasnej formacji przeciwnika, a później wykorzystywaniu powstałych wolnych przestrzeni do przyspieszenia i w efekcie, wyjścia na prowadzenie.

Pierwszy etap, około 15-minutowy, był bardzo mozolny. Pewnie gdyby zmierzyć czas, kiedy piłka była w powietrzu, liczby okazałyby się zatrważające. Podniebne walki i przekonanie Cracovii, że lepiej przerwać akcję faulem niż puścić rywala, miały oczywisty wpływ na płynność gry. Mimo wszystko wiślacy znacznie lepiej odnajdywali się w powstałym chaosie.

Dużą rolę odegrała środkowa strefa, która nie robiła wrażenia indywidualnościami, a właśnie kolektywem. Kort i Basha nie brylowali, ale bardzo solidnie realizowali swoje obowiązki. Basha najczęściej schodził nisko, w okolice stoperów, co pozwalało bocznym obrońcom (Arsenić, Pietrzak) wyjść wyżej. Nie oznaczało to jednak szarży niczym jeźdźcy bez głowy pod pole karne przeciwnika. Zasada była prosta – zawsze miała być więcej niż jedna opcja zagrania. Jakość pozostawiała wiele do życzenia, ale dzięki ciasnemu ustawieniu zwiększano szansę na utrzymanie piłki w posiadaniu. Podobnie zresztą wyglądała sprawa z Ondraskiem, który wykonywał kawał dobrej roboty schodząc do odbioru w centralnym sektorze boiska (jak przy akcji bramkowej z 19. minuty).

W ten sposób zdarzało się, że Arsenić ścinał nieco bardziej do środka, żeby pokazać się Bashy do podania. Innym razem Sadlok odrywał się od linii obrony (jego miejsce zajmował Basha) i wtedy komunikacja na flance była znacznie bardziej ułatwiona (w tym samym czasie Cracovia ustawiona ciasno). Sadlok bliżej Pietrzaka umożliwiał rozegranie w trójkącie z Kortem lub Kostalem, którzy przesuwali się wówczas bliżej skrzydła. Tylko raz w pierwszej połowie to nie zadziałało, gdy w 38. minucie Sadlok opuścił posterunek na kilka sekund za długo (błąd naprawił Wasilewski).

Próbka

Próbka na małej przestrzeni. Ciężar gry został przeniesiony do bocznego sektora. Boguski przesuwając się na skraj boiska, wypchnął Kostala bliżej pola karnego, a w tym samym czasie wsparcie zapewnił Kort. Dzięki rozegraniu w trójkącie, kapitan Wisły wyszedł na wolne pole i mógł zagrać płasko na 5. metr spod samej linii końcowej. Jednocześnie rywal całkowicie odpuścił krycie Imaza i Ondraska. Ostatecznie „Kobra” zakończył akcję strzałem w niebo.

Sieć połączeń tego typu funkcjonowała na całej szerokości boiska. Dzięki niej goście byli w stanie bardzo płynnie przechodzić z defensywy do ataku bez zaburzenia ustawienia. Do tego stopnia, że chwilę (około minuta) po podjęciu próby agresywnego odbioru w okolicach 25. metra, mieli poukładane szeregi w głębokiej obronie.

Kontrola i rozprężenie

Swobodne przechodzenie między poszczególnymi fazami gry umożliwiło Wiśle całkiem bezbolesne wyjście na prowadzenie i szybkie go przypieczętowanie (19. i 32. minuta, dwie bramki Imaza). Formacja była rozciągana i zawężana w zależności od potrzeb. Nie bez przyczyny w okolicach koła środkowego Boguski ścinał na skrzydło. Wszystko po to, żeby umożliwić kontynuowanie akcji duetowi Arsenić-Basha.

Szerokie ustawienie obrony w momencie wprowadzenia piłki do gry przechodziło w bardzo ciasne, wręcz kompaktowe w środku pola, by ostatecznie w bezpośrednim ataku stało się rozprężone. I chociaż brzmi to jak całkowite podstawy podstaw przyzwoicie funkcjonującej taktyki, to na ekstraklasowym podwórku jest jak nagłe wejście w nową erę.

Wiślacy nie chcieli jednak, żeby ani widz, ani przeciwnik przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy. Trener Stolarczyk na drugą część meczu zarządził nową, zupełnie inną strategię. Inicjatywa znalazła się po stronie „Pasów”, goście cofnęli się na własną połowę, a na boisku zrobiło się znacznie więcej miejsca.

Efektów można było się spodziewać. Cracovia stwarzała więcej sytuacji, obijała słupki, oddała jedenaście strzałów (plus osiem w pierwszej połowie) z czego tylko dwa celne  (plus jeden przed przerwą) i częściej dośrodkowywała w pole karne rywala. Po prostu korzystała z tego, co ofiarowała jej Wisła. Nie była jednak w stanie przedstawić żadnych konkretów. W gruncie rzeczy ta przestrzeń nie wzięła się tylko z tego, że gospodarze zaczęli grać szybciej. Goście rozluźnili szeregi – od teraz kontrataki miała przeprowadzać mniejsza grupa, Basha raczej trzymał się defensywnego sektora.

Punkt wspólny

Pewnie gra „Białej Gwiazdy” wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby przeciwnik złapał kontakt. Trudno wróżyć z fusów i przewidywać, czy wiślacy odpowiednio by zareagowali. Niemniej jednak w tym sezonie już pokazali (z Lechem i Lechią), że nie składają broni przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Można więc przypuszczać, że jakieś działania zostałyby podjęte.

Bo chociaż zagrali diametralnie różne połowy, to można odnaleźć bardzo konkretny punkt wspólny: pewność siebie. Niezależnie od strategii, piłkarze pewnie wykonywali swoje obowiązki – przed przerwą robili wszystko, że stłamsić rywala, w drugiej części spotkania bazowali na solidnej defensywie.

Pomimo wycofania się głęboko na własną połowę, linia obrony funkcjonowała bardzo dobrze, bramkarz świetnie reagował – zarówno na linii, jak i wtedy, gdy był zmuszony do wyjścia z bramki. Lis został obdarzony zaufaniem i ten kredyt spłacił: - Dokonałem wyboru na tej trudnej i specyficznej pozycji. Zawodnik potrzebuje zaufania i takie ma Mateusz. Cały zespół zagrał dobrze, a nasz bramkarz był jedną z wyróżniających się postaci – powiedział po meczu trener Stolarczyk.

Dodał jeszcze, że po chwili nerwowej gry, jego podopieczni zaadaptowali się do spotkania. To wspólne przystosowanie się do warunków należy uznać za kluczowy element, który miał wpływ na zwycięstwo „Białej Gwiazdy”. Na początku wydawało się, że biją głową w mur, ale oni stopniowo go kruszyli. Zmiana strategii była efektem cierpliwości, nie odpuszczania po pierwszym niepowodzeniu.

Ta pewność siebie też nie wzięła się znikąd. Jeden gracz czuł asekurację drugiego. Kort wiedział, że jeśli nie poradzi sobie z Golem w środku pola, to zaraz zrobi to Basha. Ten przykład świetnie obrazuje różnicę między drużynami. W Wiśle nikt nie zostawał sam na polu bitwy, natomiast w Cracovii zryw jednego piłkarza niekoniecznie pociągał za sobą reakcję innych.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.