Legia - Lech. Hit, jak to hit, nie porwał. No chyba, że prezesa Legii, bo na pewno nie prezesa Lecha

Prezes Karol Klimczak nawet nie drgnął, kiedy Lech marnował swoją najlepszą okazję. Co innego prezes Dariusz Mioduski, który denerwował się, łapał za głowę i często podrywał ze swojego krzesełka. Spostrzeżeniami po wygranej Legii z Lechem (1:0) dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.

Hit, jak to hit, nie porwał

Z jednej strony Legia - mistrz Polski, który od początku sezonu nie gra choćby przyzwoicie.

Z drugiej Lech - od kilku lat główny rywal w walce o tytuł, ale ostatnio z zadyszką, czekający na zwycięstwo w lidze od trzech kolejek.

Z obu - drużyny targane problemami, mające coś do udowodnienia, po cichu liczące na to, że odbudują się dzięki wygranej.

- Przed nami kolejne spotkanie, które po prostu trzeba wygrać - mówił kwadrans przed meczem spiker Legii. I Legia ten mecz wygrała, i to nawet zasłużenie. Może nie było to efektowne zwycięstwo, ale chyba nikt na takie nie czekał. Ostatnie lata przyzwyczaiły, że hity ekstraklasy - jak nazywa się właśnie mecze Legii z Lechem - często nie rozpieszczają, nie są porywającymi widowiskami. I tym razem było podobnie.

>> Legia Warszawa - Lech Poznań. Legia wygrywa w hicie kolejki

Inni, a jednak podobni

„Ej, no co jest!? Grajcie do przodu! - tak słowami można opisać reakcję Ricardo Sa Pinto z pierwszych sekund meczu. - Nie, nie, stójcie! Nie opuszczajcie strefy, czekajcie, dajcie im się wyszumieć - zadawało się, że swoim piłkarzom chciał w tym samym momencie przekazać Ivan Djurdjević.

Niby każdy z trenerów plan miał inny, ale jak na nich patrzyliśmy, to przy ławce zachowywali się bardzo podobnie. A momentami wręcz identycznie. Jak np. po niecelnym strzale Christiana Gytkjaera na początku meczu, kiedy obaj, w tym samym momencie, synchronicznie obrócili się na pięcie w kierunku ławki, łapiąc się za głowy.

Inni i zupełnie niepodobni

Dariusz Mioduski i Karol Klimczak, czyli prezesi Legii i Lecha. Obaj niedzielne spotkanie oglądali razem, ramię w ramię (a raczej krzesełko w krzesełko), w loży centralnej na warszawskim stadionie. Trochę ich podpatrywaliśmy, tak samo jak obu trenerów, ale o ile w ich przypadku podobieństw w zachowaniu było mnóstwo, o tyle tutaj prawie w ogóle.

Prezes Legii denerwował się, podrywał, łapał za głowę. Prezes Lecha był spokojny, nie wstawał, oglądał mecz w skupieniu, z nikim nawet specjalnie nie rozmawiał. Z krzesełka nie poderwała go nawet sytuacja z końcówki pierwszej połowy. Bo kiedy Amaral marnował doskonałą okazję do wyrównania, nawet się nie ruszył, nawet nie drgnął. Nie machnął ręką, głową, nic. Nie było po nim widać żadnych emocji.

Co innego po Mioduskim, który aż podskoczył, kiedy Amaral niepilnowany ruszył z piłką w kierunku pola karnego Legii.

>> Broendby przegrywa z Soenderjyske. Szósty gol Kamila Wilczka w sezonie

Irytujący Carlitos

5. minuta - jedna ruleta, po chwili druga i podanie do Cafu. Niecelne. Ale w sumie trudno to nawet nazwać podaniem, bo Carlitos po prostu nabił go piłką. A wręcz zaliczył stratę, bo po chwili Lech miał okazję, by ruszyć z akcją (nie ruszył, równie szybko stracił piłkę). 8. minuta - efektowna „siatka” założona rywalowi, ale podanie zupełnie do nikogo, kolejna strata. 14. minuta - żółta kartka, głupia, bo za odepchnięcie rywala (Tiby) bez piłki. 28. minuta - strzał, totalnie nieudany, choć pozycję miał całkiem dobrą. 43. minuta - złe przyjęcie piłki i jeszcze jedna strata, zepsucie kontrataku, który celnym wyrzutem próbował rozpocząć Cierzniak.

A do tego krzyki, rozkładanie i machanie rękami. I sporo pretensji do kolegów z zespołu. Zupełnie nieuzasadnionych, bo to nie oni, tylko on - Carlitos irytował swoimi popisami. Psuł dobre okazje i prowokował je dla rywali.

>> Obrzydliwe zachowanie Douglasa Costy. Uderzył rywala łokciem i głową, a potem opluł...

Odmieniony Nagy

To właśnie Węgier strzelił dla Legii zwycięskiego gola, ale ten gol to i tak najmniejsza z jego zasług. Bo Dominik Nagy zagrał po prostu dobry mecz. A patrząc na to, jak prezentował się w ostatnich miesiącach, nawet bardzo dobry.

W meczu z Lechem to był zupełnie inny Nagy. Odmieniony, nawet trochę nie do poznania, bo nie tyle efektownie grał w piłkę, ile zwyczajnie o nią walczył. Przepychał się z obrońcami, biegał, często jako pierwszy doskakiwał do pressingu i wytrącał Lecha z równowagi.

Szczególnie w pierwszej połowie. Kiedy Kolejorz zaczynał ataki od krótkiego rozegrania spod własnej bramki, Nagy już tam był. A jeśli nie Nagy, to byli inni - jego koledzy z drużyny, którzy też dobrze grali pressingiem - przerywali akcje, zanim te na dobre się zaczęły.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.