Ekstraklasa. Legia Warszawa miała być jak Bazylea i Dinamo Zagrzeb, a jest nijaka. Nie ma wyników, stylu, DNA i pieniędzy. Zamiast tego jest grzęzawisko problemów

Legię Warszawa na modłę Dinama Zagrzeb mieli przebudować Chorwaci. Jak stać się polską Bazyleą Dariuszowi Mioduskiemu miał zdradzić szwajcarski doradca. Mistrz Polski miał być taki i taki, a jest nijaki. Skompromitował się na Łazienkowskiej i przegrał 1:2 z Dudelange.

Prezes Dariusz Mioduski to obywatel świata. Na co dzień mieszka w Szwajcarii, studiował w Ameryce, gdzie grał w koszykówkę z Barackiem Obamą, regularnie pojawia się na sesjach European Club Association, którego jest wiceprezesem. Światową chciał też widzieć Legię. Zatrudnił więc Bernharda Heuslera, wieloletniego prezesa FC Basel, twórcę potęgi klubu z Bazylei, który na dobre zadomowił się w Lidze Mistrzów. Heusler miał co jakiś czas zaglądać do Polski i radą wskazywać drogę na końcu której miały czekać miliony i Champions League.

W międzyczasie ktoś doszedł do wniosku, że warto być także polską odpowiedzią na Dinamo Zagrzeb. Chorwacja jest wszakże Warszawie bliższa i to nie tylko geograficznie, a poza tym w Dinamie też nauczyli się zarabiać kasę. Na Łazienkowską sprowadzono twórcę akademii Dinama Romeo Jozaka, a wraz z nim sztab pomagierów: Deana Klafuricia, Kresimira Sosa i dyrektora sportowego Ivana Kepciję. Dziś w klubie nie ma ani Jozaka, ani Klafuricia, ani Sosa. Chorwacka pomyłka kosztowała klub dwa miliony złotych. Kosztowała też coś dużo gorszego: stracony czas i możliwość gry w Europie. A co za tym idzie – stracone pieniądze.

Bajka o polskiej Legii

Być może z powodu zatrudnienia Heuslera, Kepciji, Jozaka i Klafuricia, do kosza trafiły plany budowy Legii opartej na Polakach. W trwającym oknie transferowym pozyskano tylko jednego – Mateusza Wieteskę. Zamiast Polaków od stycznia stołeczną wieżę Babel zasilili: Chorwat Domagoj Antolic, Brazylijczyl Maurício, Czarnogórzec Marko Vesovic, Portugalczyk Cafú, Luksemburczyk Chris Philipps, Francuz William Rémy, a ostatnio Hiszpan Carlitos, Gwinejczyk José Kanté, no i Brazylijczyk z chorwackim paszportem Eduardo. Za chwilę w klubie może nie być także Michała Pazdana (chce odejść, a klub chce go sprzedać) i Artura Jędrzejczyka, którego może zastąpić Ivan Balliu, Hiszpan grający w reprezentacji Albanii. W tym samym czasie niepotrzebni byli: Jakub Czerwiński, Maciej Dąbrowski, Tomasz Jodłowiec, Jakub Rzeźniczak czy Michał Kopczyński. Jakąś nadzieją są powracający z wypożyczeń Mateusz Żyro, Konrad Michalak i Mateusz Hołownia, ale w pierwszym zespole jakąkolwiek szansę dostał na razie tylko Żyro.

To sprawia, że Legia totalnie pozbawiona jest DNA. Miała być taka i taka, a jest nijaka. Nie ma ani stylu, ani ambicji, ani charakteru. Jest zbiorem przybyszów z czterech stron świata, którzy nad Wisłą znaleźli przystań, gdzie można trochę zarobić. Wrażenia nie robi na nich nawet presja trybun, które co mecz gwiżdżą niemiłosiernie. Po treningach i meczach piłkarze zakładają modne ciuchy, pryskają się najlepszymi perfumami i wsiadają do drogich aut. To zamyka dla nich codzienny rozdział. Szalone rotacje w sztabie szkoleniowym sprawiają, że nie ma człowieka, który twardą ręką byłby w stanie opanować tę samowolę. Kogoś takiego jak Stanisław Czerczesow, który szybko dał zawodnikom do zrozumienia, że jest ważniejszy od nich. Dziś to gracze są najważniejsi. Bo trenerzy zmieniają się szybciej niż ich samochody.

Finansowa katastrofa czai się za rogiem

Sto milionów to bardzo dużo pieniędzy. Choćby sto milionów złotych. Można za nie zamówić sto bentleyów albo wykupić z PSG dwóch Grzegorzów Krychowiaków. Legia miała swoje sto milionów. Planowano za nie pozyskać spokój i stabilność na lata. Miliony zarobione w Lidze Mistrzów wpłynęły nawet na stołeczne konta, ale niedługo potem słuch o nich zaginął. Dwa lata temu kasa była, teraz jej nie ma; nie też ma spokoju i stabilności. W tej chwili mistrz Polski zamiast pysznić się fortuną, drży o każdy kolejny kwartał licząc dwa razy każdy grosz.

Rozsądna polityka finansowa i trzeźwość działań miały być odpowiedzią Mioduskiego na bizantyjski styl rządów, jaki miał cechować prezesa Bogusława Leśnodorskiemu. Program naprawczy miał wyeliminować istotną w czasach Leśnodorskiego rolę ryzyka, która – zdaniem Mioduskiego – zagrażała długofalowemu funkcjonowaniu Legii. Nowy właściciel nie przewidział jednak, że właśnie dzięki podejmowaniu ryzyka księgowe z Łazienkowskiej regularnie mogły cieszyć oczy kolejnymi milionami. Teraz nie ma ani ryzyka, ani pieniędzy.

Legia straciła impet dzięki któremu wcześniej wyszła z grupy Ligi Europy czy awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Potężnym ciosem okazał się szczególnie odpadnięcie z LE po dwumeczu z Sheriffem Tyraspol. Ten sezon zaczął się jeszcze gorzej, bo Legii koło nosa przeszło już 300 tys. euro za wyeliminowanie Spartaka Trnawa. Gdy klub znów nie zagra w grupie LE, katastrofa będzie gwarantowana i zakończy się prawdopodobnie tym, o czym w stolicy mówi się od dawna – wejściem do klubu inwestora. Bo choć chęci Mioduskiego są wielkie to nie posiada on sakwy bez dna z której wciąż może wyciągać kolejne sztabki złota.

730 tysięcy zmartwień

Dziury w budżecie niosą za sobą reakcje łańcuchową. Efektem finansowego osłabienia jest na przykład determinacja z jaką władze Legii chcą pozbyć się zarabiającego rekordowe 730 tys. euro brutto Artura Jędrzejczyka. Najpierw było proszenie i zachęcanie go do odejścia po dobroci, później ostrzeżenia i grożenie palcem, aż w końcu zaczął się emocjonalny szantaż oparty na pomijaniu Jędrzejczyka przy wyborze kadry meczowej (ostatnio nie znalazł się wśród piłkarzy zgłoszonych do meczów z F91 Dudelange). 30-latek, choć ma korzystniejsze propozycje m.in. z Turcji, nie chce z Legii odchodzić, bo niedługo powiększy się mu rodzina, a swoją przyszłość wiąże z Warszawą. Klub jest jednak tak nieustępliwy, że aby zejść z kosztów kontraktu zgodzi się oddać jednego z trzech swoich reprezentantów Polski za darmo.

Warszawiacy nie poszaleli także na rynku transferowym. Gdy Lech Poznań za milion euro kupił Pedro Tibę, a jeszcze więcej wyłożył za Joao Amarala, Legia wydała niewiele ponad pół miliona. Niemal całą kwotę pożarł transfer Carlitosa, 100 tys. euro kosztował Wieteska. Pozostałe wzmocnienia to zawodnicy powracający z wypożyczeń oraz darmowy José Kanté.

I choć do końca okna transferowego pozostają jeszcze dwa miesiące to nie jest tajemnicą, iż Legia pozyska kogoś dopiero wtedy, gdy kogoś sprzeda. A rodowe srebra nie robią dziś żadnego wrażenia na kupcach. Problem jest nawet ze spieniężeniem Michała Pazdana, który niedawno grał na mistrzostwach świata. W tej chwili Legia puści go nawet za 1,5 mln euro.

Odbić się od dna

Dziś nawet najlepsi specjaliści od zarządzania kryzysowego nie są w stanie opanować tego, co dzieje się na Legii. Nie ma trenera – poszukiwania trwają, a kolejni specjaliści odmawiają pracy w Warszawie (jak Adam Nawałka i Jens Keller). Piłkarzy z ambicją nie ma – bo udowadnia to każdy kolejny mecz. Kolejnych transferów nie ma – bo nie ma na nie pieniędzy. A pieniędzy nie ma, bo Legia gra jak zespół amatorski. Najgorsze jest jednak to, że może być jeszcze gorzej. Jak smutny żart brzmi dziś stwierdzenie, że rewanżowy mecz z mistrzem Luksemburga będzie kluczowy dla najbliższej przyszłości Legii. Na spotkanie z Dudelange pojedzie zespół rozbity, bez stylu, DNA. Samo słowo „zespół” jest zresztą przesadzone, co pomeczową wypowiedzią potwierdził Michał Kucharczyk. Szansa dla Legii jest w tej chwili już tylko jedna. Warszawscy piłkarze, a także prezes Mioduski, mogą wciąż odbić się od dna.

***

Legia Warszawa - Dudelange 1:2. Carlitos strzelił, drużyna się skompromitowała

Jak Legia zagrała z Dudelange? [OCENY]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.