Tetteh w wywiadzie Staszewskiego: Ja brutalem? Czasem przesadzę, czasem mam zaćmienie. Ale biznes to biznes

Ma opinię boiskowego bandyty, jednak poza murawą Abdul Aziz Tetteh ma inną twarz. - Po sezonie zbieram w szatni buty i koszulki, kupuję ciężarówkę jedzenia i lecę do Afryki, aby pomagać biednym dzieciom - mówi Sebastianowi Staszewskiemu w rozmowie z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" pomocnik Lecha Poznań.

Sebastian Staszewski: Słyszałem od pana kolegów z Lecha, że w szatni wszystkie zużyte buty, stare piłki czy koszulki, trafiają do pana. Po co one panu?

Abdul Aziz Tetteh: Żeby rozdawać.

Komu?

Dzieciom. W Ghanie. Zbieram to wszystko i wywożę do Afryki.

Stare koszulki?

Tych dzieci nie stać na ten sprzęt. Wiem dobrze, jak potrzebują pomocy. Do Akry latam dwa razy w roku. Z Polski za każdym razem zabieram wielką torbę ubrań, piłek. Robię to od lat. Tuż po przylocie jadę do sklepu małą ciężarówką i każę ją wypełnić. Wrzucają tam ryż, olej, cukier, wodę. Wszystko, co może się przydać. Bo w Afryce głód wciąż jest problemem. Wybieram później jeden z domów dziecka i ofiaruje mu wszystko, co mam.

Dlaczego pan to robi?

Widziałeś kiedyś uśmiech chłopca, który nie ma nic i nagle coś dostaje?

Nie.

To najpiękniejszy widok na świecie. Aby to rozumieć trzeba urodzić się w Afryce. Trzeba to czuć, mieć we krwi. To odpowiedzialność za tych, którzy tam zostali. Poza tym robię to także dla siebie. Po każdym sezonie, nawet po takim, w którym nie zdobyłem trofeum, ale jestem zdrowy, czuję radość. I tą radość okazuję dzieląc się z potrzebującymi. Kiedy widzisz ludzi, których nie stać na worek ryżu, a ty tych worków możesz kupić tysiąc, zastanawiasz się: czemu nie pomóc? Zostawiając tam cokolwiek, zostawiasz część siebie.

Czemu nie opowiadał pan o tym wcześniej?

Bo nikt nie pytał. Nie robię tego dla chwały i poklasku.

W Akrze można spotkać dzieci biegające w koszulkach Lecha?

Oczywiście. Raz byliśmy na zgrupowaniu w Hiszpanii. Podszedł do mnie wiceprezes klubu Piotr Rutkowski, który rozmawiał ze swoim kolegą. I mówi tak: „Mój kumpel był w Akrze. Idzie ulicą, a tam biegnie dzieciak w niebieskiej koszulce. Patrzy, a to koszulka Lecha. Przygląda się, a na plecach twoje nazwisko. Zrobił nawet zdjęcie!”. Zabawne, co?

A więc Lech to dziś najpopularniejszy polski klub w Ghanie.

Walczy o to miano z Legią Warszawa, gdzie trenuje Sadam Sulley. Jak widzisz rywalizacja Lecha z Legią przeniosła się nawet do Afryki.

Jak wspomina pan dzieciństwo na przedmieściach Akry, w Dansomanie? W Polsce popularny jest obraz afrykańskich dzieci biegających boso i na wpół nago.

W Afryce perspektywa jest kwestią wyboru. Jeśli ekipa telewizyjna będzie chciała pokazać biedę, znajdzie ją. Jeśli poszuka bogactwa – też je zobaczy. My mieszkaliśmy w małym domku jednorodzinnym. Nie byliśmy bogaci, ale na najpilniejsze potrzeby wystarczało. Kilku kolegów miało znacznie gorzej. Mój tata był piłkarzem, grał w Liberty Professionals na środku pomocy. Tak jak ja. Jako dziecko widziałem kilka jego meczów. Niezły był. Mama od zawsze zajmowała się domem. Dzięki tacie byłem królem okolicy.

Dlaczego?

Bo miałem buty. I to piłkarskie! Co prawda trochę za duże, bo po ojcu, ale jednak. Inni chłopcy grali boso. Nie było oczywiście boisk z trawą, biegało się po piasku. Zamiast słupków ustawialiśmy duże kamienie, wbijaliśmy w ziemię patyki. Trzeba było też znaleźć chętnych, albo tych, którzy akurat mieli czas. Zdarzało się, że wszyscy uciekaliśmy ze szkoły, niezbyt interesowały nas lekcje. Najważniejszy na podwórku był ten, kto miał piłkę. Jeśli się obraził, brał ją pod pachę i szedł do domu. Piłka oznaczała władzę.

Był pan podwórkową gwiazdą?

Byłem raczej przeciętny. Od zawsze wyróżniał się Mohammed Rabiu, który później grał w Evian, Kubaniu Krasnodar, a ostatnio w Anży Machaczkała. Dużym talentem okazał się też Jonathan Mensah, obrońca amerykańskiego Columbus Crew. W mojej dzielnicy było wielu lepszych, którzy zostali jednak w Dansomanie. Niestety nie zrobili karier. Wciąż jednak utrzymujemy kontakt. Mamy w Ghanie takie przysłowie: kiedy idziesz na szczyt szanuj ludzi, których mijasz, bo spotkasz ich lecąc w dół.

Do Europy wyjechał pan bardzo szybko. Jako 18-latek trafił pan do Udinese. Został pan odkryty przez łowcę talentów, jak to często bywa w Afryce?

W Udinese grałbym już rok wcześniej, ale nie pozwoliły mi na to przepisy. Razem z kumplami jeździliśmy na turnieje organizowane dla skautów. Rozgrywało się kilka meczów, ci ludzie wybierali 22 najlepszych chłopaków, którzy grali spotkanie finałowe. W mojej grupie był wspomniany Rabiu. Zauważył nas człowiek z Włoch. Mi zaproponował grę w juniorach Udinese, Rabiu trafił najpierw do Hiszpanii, do Gimnàstic Tarragona, a dopiero później do Italii. Ale on urodził się 31 grudnia 1989 roku, na papierze był o rok starszy. Przepisy pozwalały wyjeżdżać dopiero osiemnastolatkom. Musiałem więc czekać. Z Udinese podpisałem wstępny kontrakt, ale wciąż trenowałem z Liberty.

Co w Europie zaskoczyło pana najbardziej?

Wszystko. W Udine mało gdzie był piasek. Wszystko czyste, równe. Boiska ze wspaniałą trawą. My tego nie mieliśmy. Nie zrozumiesz tego uczucia. Pamiętam każdą sekundę pierwszego dnia we Włoszech. Marzyłem o tym wszystkim przez lata, chociaż nie miałem pojęcia, jak to wygląda. Rabiu coś tam opowiadał a ja mogłem to sobie wyobrażać. Raz przyleciał do Akry na wakacje. Przywiózł wtedy całą torbę sprzętu: korki, ochraniacze, koszulki. Mnie samego nie było na to wszystko stać. A on dawał mi to, czego tak pragnąłem. Nie musiałem prosić. Sam wiedział o czym marzę. I naglę znalazłem się w miejscu ze snów. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi tylko dlatego, że mogłem to wszystko zobaczyć. Czułem się jak facet na księżycu. Był tylko jeden minus. Jedzenie.

Przecież w Europie włoska kuchnia ma znakomitą renomę.

Nic mi nie smakowało. Czasem chodziłem godny. Kocham ryż z kurczakiem, bo u nas to podstawa diety, a tam wszyscy jedzą makarony, pizze, sery. Strasznie mnie to męczyło. Kultura, reguły, język – wszystko to opanowałem szybko. A pasty nie znoszę do dziś.

Tak jak śniegu?

Pierwszy raz zobaczyłem go w Hiszpanii. Chyba w Granadzie. Ale tam popadało kilka minut i za chwilę śnieg stopniał. Prawdziwy śnieg spotkałem dopiero w Polsce. Szok. Pojechaliśmy na mecz do Bielska-Białej. Wjeżdżamy do miasta a tam dwumetrowe, białe ściany. Chciałem uciekać, serio. Koledzy mieli ze mnie ubaw. Najbardziej śmiał się Marcin Kamiński, teraz reprezentant Polski. – Ojej, Aziz, czemu się tak trzęsiesz? – pytał.

W Udinese nie zrobił pan jednak kariery. Nie zadebiutował pan nawet w zespole seniorów. Kilkukrotnie był pan za to wypożyczany do Hiszpanii. Grywał pan w rezerwach Xerez i Granady, a później w trzecioligowych Leganés i Montañeros. Nie brzmi to jak bajka o chłopaku zza siedmiu gór, który podbiła świat.

Właścicielem Udinese był Giampaolo Pozzo. Znasz?

Oczywiście. Pozzo był także właścicielem Watford i Granady.

Dysponował pewnie z dwustoma piłkarzami, których przerzucał między tymi klubami. Co tu kryć, ja się nie przebiłem. Zdziwiłem się, jak wysoki poziom był w takiej Granadzie. Niby to tylko trzecia liga, a było tam kilku chłopaków z dużym doświadczeniem z La Liga.

Pojawiały się chwile zwątpienia?

Ja w siebie wierzyłem. Wciąż obowiązywał mnie kontrakt z Udine, co miesiąc płacili mi 5 tys. euro, więc co jakiś czas pojawiała się myśl, że może jednak pokładają we mnie nadzieję. Kiedy wracałem do Akry, wokół mnie biegały dzieci, dla których byłem kimś z innego świata, kimś wyjątkowym. To dawało poczucie, że wiele osób na mnie liczy.

Z trzeciej ligi hiszpańskiej trafił pan jednak do drugiej ligi greckiej. Z deszczu pod rynnę.

Szczerze mówiąc nie miałem wielkiego wyboru. Nie było żadnej innej opcji. Poleciałem odpocząć do Ghany i czekałem na telefon od menadżera. Zapewniał, że coś się znajdzie. Mijały tygodnie, ale nikt nie dzwonił. Nagle wakacje stały się zesłaniem. Dni zaczęły się dłużyć. Koledzy rozjechali się do klubów, a ja wciąż siedziałem w domu. W końcu agent powiedział: „Aziz, spróbujmy w Grecji”. To wsiadłem w samolot i poleciałem. Kilku kolegów radziło, żeby zaryzykować. Podpisałem roczny kontrakt z drugoligowym Fokikós Ámfissas. Pograłem tam kilka miesięcy i przeniosłem się do silniejszego Plataniá Chaníon.

Grecy słyną z tego, że nikt nie płaci tyle, ile oni obiecują.

Miałem dużo szczęścia. W Platanii wszystko było stabilne. Czasem wypłaty dostawaliśmy nawet kilka dni przed terminem. Zdarzały się co prawda opóźnienia, ale małe. Rozliczyli się ze mną co do euro. A w Grecji to raczej niespotykane. Poza tym w Amfisie i Platanias spotkałem świetnych ludzi. W Fokikós moim trenerem był Krzysztof Warzycha, Polak, legenda Panathinaikosu Ateny. Wielki piłkarz. Czasem z nami grał. Kiedy ćwiczyliśmy stałe fragmenty gry śmiał się z napastników, bo na treningu strzelał więcej bramek, niż oni razem wzięci. Kilka razy rywalizowaliśmy, ale nie zbliżał się, bo wiedział co go czeka. Nie mówiłem po grecku, a on po angielsku, ale chyba mnie polubił, bo często zagadywał. Rozmawialiśmy na migi. Rok po moim odejściu do Platanii chciał mnie ściągnąć do PAO.

Dlaczego się nie udało?

Moim problemem był paszport, bo w Panathinaikosie grało wielu piłkarzy spoza Unii Europejskiej. Mieli Algierczyka, Nigeryjczyka, Urugwajczyka. Żałuję, bo Plataniá nie była mocnym klubem. W lidze zajmowaliśmy kolejno dziewiąte, czternaste i dziewiąte miejsce. Zostałem. I grałem jeszcze lepiej. Wybrano mnie do jedenastki sezonu. Do mojego agenta zgłosił się AEK Ateny i PAOK Saloniki. W tym samym czasie zadzwonili z Lecha.

Zdziwił pana telefon z dalekiej Polski?

I to bardzo. O Polsce wiedziałem tylko tyle, że macie miasto Kraków w którym gra Wisła. Agent mówi: „Lech Poznań”. Co? Kto? A on: „To największy polski klub!”. Nie wierzyłem. Sprawdziłem w Internecie. Zobaczyłem pełny stadion, fetę mistrzowską. To zrobiło duże wrażenie. Ale decyzja i tak nie była łatwa. Trochę obawiałem się pogody, trochę poziomu ligi. Ale chciałem zrobić krok do przodu. Potraktowałem ten transfer jako wyzwanie.

Wie pan, że ma pan łatkę brutala?

Wiem.

Nie przeszkadza?

Mi nie.

A Lechowi?

Ktoś, kto mnie nie zna, może myśleć, że jestem terminatorem. Bo kiedy pracuję, robię to na 100 proc., nie żartuję, biznes to biznes. To, co na boisku, zostaje na boisku. Ale poza murawą jestem normalnym gościem.

Po godzinie rozmowy mam wrażenie, że nie skrzywdziłby pan nawet muchy. A później wychodzi pan na boisko, depcze pan po Guilherme i o mało nie łamie nóg Takafumi Akahoshiemu, Fiodorowi Cernychowi, Arkadiuszowi Recy. Zresztą za brutalne wejście w nogi Recy Komisja Ligi ukarała pan dyskwalifikacją na trzy mecze. Rok temu KL zdyskwalifikowała pana za faul na Jacku Kiełbie. Przypomina mi to trochę podwójną osobowość a’la doktor Jekyll i pan Hyde.

W lidze jest wielu chłopaków, którzy grają znacznie agresywniej ode mnie. Ale to ja jestem tym złym. Zanim jeszcze wyjdę z tunelu, sędziowie już trzymają dla mnie żółtą kartkę.

Ale atak na nogi Recy to był kryminał.

Przecież nie chciałem go zabić. Gdybym chciał, to gwarantuję, że Arek nie wstałby o własnych siłach. A on wstał i grał dalej, do końca. Przyznaję, że na chwilę zgasło mi światło, ale nie planowałem zrobić mu krzywdy. Nie zaatakowałem z całym impetem. W tym samym meczu któryś z rywali brutalnie sfaulował Łukasza Trałkę. I sędzia dał żółtą. Podobnie zaatakowany był Mario Šitum, ale arbiter kazał grać dalej.

Ale to dziecięca wymówka.

Jestem człowiekiem, popełniam błędy. Ale nie robię ich z premedytacją. Wylecenie z boiska to nic fajnego. Nie możesz grać, twoja pozycja w klubie jest słabsza, nie zarabiasz pieniędzy. Przez trzy lata gry w Grecji dostałem tylko jedną czerwoną kartkę.

W Polsce obejrzał pan już dwie. Plus 17 żółtych. To kwestia agresji czy ambicji?

Trochę to wina ambicji, trochę agresji, trochę tego, że się spóźniam. Czasem po prostu mam zaćmienie.

Poprawi się pan?

Na pewno nie obiecam, że nigdy nie dostanę żółtej czy czerwonej kartki. Bo pewnie dostanę. Ale będę pracował nad tym, by bardziej uważać. Całe życie uczę się na błędach.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.