Ekstraklasa. Lech - Legia, czyli mecz do jednej bramki

Mógł być nokaut, ale było tylko 0:3. Najniższy wymiar kary dla Legii, która w niedzielę zagrała z Lechem w Poznaniu beznadziejny mecz.

Gdy w 65. minucie Legia straciła trzeciego gola ze stadionu podobno wyszedł Dariusz Mioduski. Decyzja - jeśli prezes Legii faktycznie ją podjął - była słuszna, w pełni zrozumiała, bo na grę Legii w niedzielę nie dało się patrzeć.

Ani przez moment. 

Sam mecz też nie zachwycił. Ale na to, że nie zachwyci, wszyscy lub prawie wszyscy byli przygotowani. Na wielkie widowisko nikt specjalnie nie liczył. Nie nakręcał się i nie czekał na ten mecz, jak czekał na przynajmniej kilka poprzednich, w których mierzyły się obie drużyny.

Starcie dwóch najlepszych polskich klubów z ostatnich lat nie elektryzowało. Przed meczem potęgowania emocji w zasadzie nie było. Brakowało wzajemnych uszczypliwości, prowokacji czy odważnych deklaracji. Obaj trenerzy co prawda zgodnie przyznali na piątkowych konferencjach, że zamierzają wygrać, ale to wszystko.

Wielkiego napinania bicepsów nie było.

Ale prawdę mówiąc, nie za bardzo było co napinać. Każdy był świadomy problemów. Skutecznie ostudziły one entuzjazm nawet wśród kibiców Kolejorza, którzy niezbyt chętnie kupowali bilety na ten mecz. A na pewno nie tak chętnie, jak kilka miesięcy temu, kiedy wejściówki na spotkanie z Legią rozeszły się w Poznaniu w kilkanaście godzin. Teraz dostępne były praktycznie do samego końca - jeszcze w piątek w sprzedaży było 3 tys. biletów.

Lech i Legia od początku sezonu targane są problemami - rozczarowują swoją grą. I nie inaczej było w niedzielę, bo choć przewaga Lecha w tym meczu była bezdyskusyjna (prowadził już od 12. minuty po golu Macieja Gajosa, dodajmy, że ładnym - strzelonym głową), na boisku fajerwerków, tzw. piłkarskiej jakości, przez 90 minut wiele nie było.

Kibice nie zobaczyli wielkiego widowiska. Ale poziom zaniżyła głównie Legia. Oddała ledwie jeden celny strzał - w momencie, kiedy Lech prowadził już z nią 2:0 (w 38. minucie gola strzelił Łukasz Trałka). Sam strzał - choć prawie skończył się golem; Kolejorza uratował Rafał Janicki, który wybił piłkę z linii bramkowej - wypada jednak uznać za przypadkowy, bo Michał Kucharczyk nabił piłką Macieja Dąbrowskiego.

Legia grała beznadziejnie, ale Lech też nie czarował. Momentami wyglądał na zespół zszokowany postawą mistrza Polski. A może nawet nie tyle zszokowany, ile ostrożny. Miał do Legii dużo respektu. Mimo wyraźnej przewagi nie stłamsił jej, nie poszedł za ciosem i nie dążył za wszelką cenę do strzelenia kolejnych goli.

Jakby się czegoś obawiał.

Tylko czego? No właśnie nie wiadomo, bo Legia w tym meczu nie pokazała nic. Była całkowicie bezradna, statystowała. Ale choć nie stworzyła w całym spotkaniu żadnej składnej akcji, to w drugiej połowie też była blisko zdobycia bramki. W 84. minucie sędzia Szymon Marciniak podyktował dla niej rzut karny. Po wideoweryfikacji cofnął jednak swoją decyzję i anulował żółtą kartkę dla Lasse Nielsena za rzekomy faul na Dominiku Nagy’u.

Porażka 0:3, to dla Legii najniższy wymiar kary. Romeo Jozak ma dwa tygodnie, by odbudować zespół. Ekstraklasę czeka teraz przerwa na mecze reprezentacji. Po niej Lech zagra na wyjeździe z Jagiellonią (13 października, godz. 20.30), a Legia u siebie z Lechią (15 października, godz. 18).

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.