W październiku 2015 roku komplet widzów na Stadionie Narodowym patrzył, jak Polska robi ostatni krok do Euro 2016. Prowadziła tamtego wieczoru z Irlandią, straciła prowadzenie (co jej się zdarzyło już czwarty raz w tamtych eliminacjach) i odzyskała je po golu Roberta Lewandowskiego, który został królem strzelców eliminacji. Pierwszy raz od 8 lat polska kadra własnymi siłami dostała się do wielkiego turnieju. Po końcowym gwizdku była szalona radość, specjalna scena ustawiona na boisku, wystrzeliło konfetti, piłkarze założyli koszulki z napisem „Vive la Pologne!”, a wzruszony kapitan przemówił do kibiców.
W październiku 2017 roku komplet widzów na Stadionie Narodowym patrzył, jak Polska awansuje do mundialu 2018. Prowadziła z Czarnogórą już 2:0, straciła prowadzenie (czwarty raz w tamtych eliminacjach) i odzyskała je po golu Lewandowskiego, który został królem strzelców eliminacji. Znów było konfetti, scena, koszulki z napisem, tym razem „Polska dawaj!”. Ale kapitan już nie był wzruszony, tylko poruszony. I gdy koledzy świętowali, on coś tłumaczył nerwowo trenerowi Adamowi Nawałce.
W październiku 2019 tłum - do kompletu trochę brakowało – na Narodowym patrzył, jak dzieje się historia i Polska po zwycięstwie 2:0 nad Macedonią Północną trzeci raz z rzędu awansuje na wielki turniej. Do złamania oporu rywala trzeba było ponad 70 minut, ale to było ponad 70 minut niezłej gry. Przez całe eliminacje Polska nie straciła ani razu prowadzenia, nie straciła gola w siedmiu z ośmiu meczów, przegrała raz (w eliminacjach Euro 2016 i MŚ 2018 też po razie), awansowała na dwie kolejki przed końcem. Ale radość była bardzo wstrzemięźliwa. Koszulki „Awans 2020 2018 2016”, scena, dwa szampany, ale bez konfetti. Po kilkunastu minutach było pusto: na trybunach, na boisku. Została tylko scena. Wszyscy czuli, że jakoś bardziej cieszyć się nie wypada.
Trener z meczu na mecz był coraz bardziej rozdrażniony, że zwycięstwa nie uciszają krytyki. Piłkarze często narzekali albo na taktykę, albo na to jak ją realizowali. Nigdy nie było tu takiej jedności między sztabem i piłkarzami, jaka się zdarzała między sztabem Adama Nawałki i drużyną. Ale nie było też takich wstrząsów jak afera hotelowa z poprzednich eliminacji. Ot, małżeństwo z rozsądku. Trener wie, że piłkarzy stać na wiele, ale niechętnie się naginają do nowych pomysłów taktycznych. Piłkarze wiedzą, że trener zna się na piłce, że robi dobre zmiany (pięć goli w eliminacjach strzelili rezerwowi, w tym Krzysztof Piątek i Przemysław Frankowski pierwszymi dotknięciami piłki), ale komunikacyjnie nie dorównuje poprzednikowi. Michał Pazdan, pożegnany po poprzednim dwumeczu, czy Wojciech Szczęsny, wściekły po poprzednim dwumeczu, pewnie mogliby powiedzieć, że to „nie dorównuje” to eufemizm. Jerzemu Brzęczkowi nigdy nie jest wszystko jedno, ale to u selekcjonera nie zawsze jest zaletą. A to były już z założenia bardzo trudne emocjonalnie eliminacje. Pierwsze tak krótkie, do tego przedzielone finałami młodzieżowych mistrzostw Europy, do których szykowało się kilku potencjalnych reprezentantów (po nich debiuty w pierwszym składzie mieli Krystian Bielik i Sebastian Szymański). Ale przede wszystkim – trudne z powodu traumy mundialu w Rosji.
Ten mundial w Polsce ciągle trwa. Nie został rozliczony ani przekonującymi słowami, ani przekonującymi zwycięstwami. Jest jak nieprzepracowana żałoba po więzi, która przez ponad trzy lata, od zwycięstwa nad Niemcami w 2014 po start turnieju w Rosji, łączyła tę kadrę z kibicami. W zamian za uwielbienie kibice dostawali kadrę, na której można było polegać. Różne miała zakręty po drodze: wypuszczanie prowadzenia i kontroli nad meczem, aferę hotelową – ale zawsze w porę odzyskiwała kontrolę. Przełamywała różne granice niemocy: klątwę meczów z Niemcami, klątwę eliminacyjnych meczów na wyjeździe, klątwę dwumeczów. Jeśli typowano, że stać ją na ćwierćfinał Euro, to kończyła w ćwierćfinale Euro. Nikt nie typował, że skompromituje się w meczu z Senegalem. I że potem już nie będzie łączyć nas piłka, bo piłkarze schowają się w hotelu przed całym światem.
Nawet porażka z Ekwadorem w mundialu 2006 nie wywołała takich zniszczeń, bo tamta kadra nie była tak gwiazdorska i tak kochana. A żałoba wówczas skończyła się szybko, jeszcze w 2006, po pokonaniu Portugalii i Belgii pod wodzą Leo Beenhakkera.
Jerzy Brzęczek w pewnym sensie wziął na siebie cudzy ciężar. Ale też musiał się liczyć z tym, że ten ciężar będzie w pakiecie. Że trzeba będzie przebudować tę drużynę w trybie ekspresowym, bo cierpliwość się skończyła. Że frustracje z Rosji będą odreagowywane natychmiast i bez znieczulenia. Chwilami, na samym początku jego pracy, to było jak zabawa w dom Wielkiego Brata. Kto nam podpadł: niech wylatuje. Lewandowskiemu zabrać opaskę, a może niech i odpocznie na ławce, bo był myślami gdzie indziej na mundialu, a już mamy Piątka. Kamila Grosickiego już nie chcemy, bo odpyskował na Twitterze. Nie chcemy Krychowiaka, bo mamy już Szymona Żurkowskiego i Karola Linetty’ego. Nominujemy do opuszczenia składu Piotra Zielińskiego, bo nie jest Maradoną, a mówiliście że jest. Nie wspominając o tym, ile razy zmieniały się nastroje w sprawie Kuby Błaszczykowskiego. Bo w sprawie samego trenera od pewnego czasu już się nie zmieniały: nie ogarnia, nie nadaje się. Od Pawła Janasa nie było w polskiej kadrze trenera, który mimo wygrywania miałby u kibiców tak mały kredyt zaufania. Zapewne w części z podobnych powodów: stres nie zawsze podsuwał im na konferencjach prasowych dobre pomysły, obaj lubili pójść pod prąd opinii publicznej.
Wszystko w tych eliminacjach odbywało się na granicy histerii. Początek eliminacji w Wiedniu? Dostaną lanie od Austriaków. Jednak wygrali z nimi? Ale co to za styl był, nic nie da w finałach. Gdy Brzęczek mówił, że sobie wyobraża grę z jednym napastnikiem, pukano się w czoła, bo trzej napastnicy byli wtedy w świetnej formie. Ale czas jednak przyznał mu rację, kadra kończyła walkę o Euro w wyjściowym ustawieniu z jednym napastnikiem i nikt już z tym głośno nie dyskutował. Bo to było bardzo długie osiem miesięcy, które wiele tez zweryfikowało. Forma Piątka i Milika zdążyła zawirować (to bardzo cenne, że gola na 2:0 w niedzielę zdobył właśnie Milik, pierwszego w tym sezonie we wszystkich rozgrywkach, kadra będzie w 2020 bardzo potrzebować jego pewności siebie). Krychowiak zdążył nie tylko obronić swoją pozycję, ale zapracować na więcej swobody w grze, a kropkę postawił świetnym meczem z Macedonią Północną. Żegnany przez niektórych Grosicki był jednym z czterech piłkarzy, którzy zaczęli w podstawowym składzie każdy mecz eliminacji (oprócz niego – Lewandowski, Zieliński, Krychowiak). Zieliński, choć nie zachwycał, to jednak był niezbędny w akcjach ofensywnych, poprawił też odbiór piłki. Ale styl gry ciągle szwankował i właściwie po żadnym zwycięstwie drużyna nie miała prawa odlecieć z radości.
I dobrze. Można powiedzieć: witajcie w świecie rozstawionych drużyn. Po to jest pierwszy koszyk, żeby losowanym z niego drużynom – również tym które poprzedni turniej kończyły klęską - zagwarantować w eliminacjach jak największy spokój. Ale też jak największy niedosyt. I właściwie już w chwili losowania rok temu było wiadomo: Polska skończy te przedziwne eliminacje - pierwsze rozgrywane tak sprinterskim tempem, w osiem miesięcy - bez odpowiedzi na pytanie, czy jest gotowa na wielki turniej, czy nie. I bez wielkiej euforii. Przed nią pół roku na operację „finały”. Doświadczenie uczy, że to pół roku jest o niebo ważniejsze niż miesiące eliminacji. To podczas tego półrocza drużyny rosną albo się rozpadają. Zmieniają się: tak jak ofensywna, ale trochę roztargniona kadra Nawałki z eliminacji Euro 2016 zmieniła się na finały w kadrę żelaznej obrony, ale bardziej ograniczoną w ataku.
Jaka będzie kadra Brzęczka za pół roku? Czy trener będzie jeszcze tę drużynę przebudowywał? Czy może pójdzie przeciwną drogą do Adama Nawałki z przygotowań do mundialu i uzna, że po to testował różne ustawienia w Lidze Narodów i eliminacjach, żeby teraz na ostatniej prostej do Euro dopracowywać tylko to, co piłkarzom najbardziej odpowiada oraz stałe fragmenty. Pracować nad automatyzmami, a nie jakąś nową taktyczną bronią. Zwłaszcza, że już sam kilka razy się zastanawiał, czy nie przeładowuje ich pomysłami czy obciążeniami na zgrupowaniach.
Pozostaje jeszcze pytanie najważniejsze: czy w przypadku takich drużyn jak Polska, z klasy średniej, w ogóle da się kiedykolwiek być pewnym, że turniej finałowy się uda? Może, jak mówi Grzegorz Krychowiak, trzeba najpierw awansować na turniej finałowy kilka razy z rzędu i naprawdę nabrać tam obycia, a nie tylko je deklarować, a potem jednak się ugiąć pod presją meczu rozpoczynającego mundial? I w końcu po iluś awansach przyjdzie taki turniej, w którym się coś uda zdziałać. Chorwacja, od lat dużo mocniejsza od Polski, na mundiale i ME w XXI wieku jeździła osiem razy. Z m.in. trenerską sławą Otto Bariciem, z trenerem rockmanem Slavenem Biliciem, z bardzo doświadczonym Ante Caciciem. I aż pięć razy odpadała w rundzie grupowej. Sufitem był w XXI wieku ćwierćfinał. Aż pojechała ze Zlatko Daliciem, który przy tych wszystkich wcześniej wymienionych jest Panem Nikt, i doszła do finału. Tyle razy wcześniej rozczarowała, że jechała na tamten mundial jako drużyna, od której zaczęli odwracać się kibice. A wróciła w euforii. W jakich nastrojach będzie wracać kadra Brzęczka? O euforii dzisiaj nikt nie marzy, wystarczyłoby choć trochę cieplejszych uczuć.