Niepokój jaki był, taki jest. Reprezentacja Polski z lepszymi, może przynieść nam wstyd

Robert Lewandowski strzelił trzeciego gola, ale dłużej niż się cieszył, zawzięcie tłumaczył coś Kamilowi Grosickiemu. Bo chociaż Polska pokonując Łotwę 3:0 wykonała zadanie zgodnie z planem, to zrobiła to bez stylu, jakiego wszyscy oczekiwali. Niepokój jaki był, taki jest.

Potrzebowaliśmy zwycięstwa, a pragnęliśmy stylu, który przekonałby wszystkich, że reprezentacja, która już w niedzielę może przyklepać awans na Euro 2020, potrafi jeszcze stwarzać sytuacje, utrzymać się dłużej przy piłce i nie musi przynieść wstydu w meczach z najlepszymi. W tym kontekście wygrana z Łotwą niczego nie zmienia.

Sebastian Szymański rozmawia z dziennikarzami, a tymczasem podchodzi Jędrzejczyk i...

Zobacz wideo

Polska wygrała z Łotwą, ale stylu wciąż trudno się doszukać

Reprezentanci Polski tłumaczyli w środku tygodnia, że nie brakuje im wiele, by stwarzać okazje, których domagają się wszyscy dookoła – od Roberta Lewandowskiego, po kibiców. Bartosz Bereszyński i Kamil Grosicki wydawali się podbudowani przeprowadzoną przez Jerzego Brzęczka analizą wrześniowych meczów – przegranego 0:2 ze Słowenią i zremisowanego 0:0 z Austrią. - Nie wiem na ile kibice analizują mecze kadry, ale na pierwszy rzut oka nie wszystko widać. Naprawdę w niektórych momentach widać było zalążek czegoś dobrego. Byliśmy odpowiednio ustawieni, mieliśmy kilka wyborów przy podaniu, ale podejmowaliśmy złe decyzje. Nasza gra musi się po prostu bardziej zazębiać, indywidualności musimy przełożyć na dobro zespołu – dzielił się spostrzeżeniami obrońca Sampdorii. Wydźwięk był pozytywny: czasami za bardzo się spieszymy, ale z Łotwą powinno grać się łatwiej, bo odda nam piłkę, ustawi się przed bramką i będzie czekać. Miał więc nam służyć atak pozycyjny, który dotychczas uważany był za naszą największą zmorę, w przeciwieństwie do kontr - od lat leżących w naszym DNA. Optymizm był tym trudniejszy do zrozumienie, że ze Słowenią przegraliśmy, chociaż mieliśmy piłkę przez 60 proc. meczu, a z Austrią szczęśliwie zremisowaliśmy, mimo że zupełnie oddaliśmy jej inicjatywę. Można by więc stwierdzić, że nie jesteśmy już drużyną ani do kontry, ani do dłuższego przytrzymania piłki.

I spotkanie z Łotwą niewiele zmienia. Jan Kałucki, dziennikarz Polskiego Radia, eufemistycznie napisał o grze Polaków, że ich zwycięstwo nie przykryje literackiej Nagrody Nobla Olgi Tokarczuk. Pierwszej od czasów Wisławy Szymborskiej, która lata temu pisała, że „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. I gdyby potraktować jej myśl dosłownie, zyskalibyśmy odpowiednią perspektywę meczu Łotwa – Polska, w którym rywale nie sprawdzili nas w ogóle. Zwyczajnie nie potrafili: indywidualnie byli za słabi, a zespołowo niezorganizowani. Naszą grę na ich tle różnie postrzegali sami reprezentanci. Bo wg Grzegorza Krychowiaka wszystko było w porządku: wynik i przebieg spotkania, które od początku do końca mieliśmy pod kontrolą. Ale już zdaniem Kamila Glika kilka aspektów jest do poprawy. Natychmiastowej, sądząc po jego nastroju. – Rzadko daję się wyprowadzić z równowagi, ale dziś w szatni podzieliłem się swoimi przemyśleniami. Pierwsze 20 minut zagraliśmy dobrze, ale później już każdy grał pod siebie, zaczęły się jakieś piętki, każdy myślał o sobie. Mniej było podań i wymienności pozycji, czym sami narażaliśmy się na kontry. Gryzę się w język, aby nie powiedzieć więcej – mówił w czwartek po meczu.

Polska rzeczywiście była w tym meczu bardzo nierówna. Stać ją było na akcję trwającą ponad minutę, w której każdy z reprezentantów miał piłkę przy nodze i przed strzałem Lewandowskiego wymieniono 29 podań. Drugiego gola dała nam akcja podobno przeniesiona z treningu - Kamil Grosicki podał do Lewandowskiego, od którego uwagę obrońców odciągnął zbiegający na bliższy słupek Sebastian Szymański. Była jeszcze trzecia akcja godna uwagi – ta ze świetnym podaniem wprowadzającym Grosickiego w pole karne, gdy przyjęciem minął bramkarza, ale później niefortunnie się poślizgnął. Ale to tylko trzy akcje. Średnio jedna na pół godziny z najsłabszą w historii Łotwą, która w tych kwalifikacjach przegrała wszystkie siedem meczów i straciła 24 gole. Polacy dobrze zaczynali obie połowy, ale tracili inicjatywę. Zabrakło im tego, co Zinedine Zidane nazywa „dojrzałością”, i czego brakuje w tym sezonie również jego Realowi. To umiejętność odpoczywania z piłką na połowie rywala, wymieniania kolejnych podań, byle go zmęczyć i w odpowiednim momencie dobić. Owszem, Lewandowski dobił, ale akurat w momencie najbardziej niespodziewanym dla nas samych – po kilkunastu minutach, w którym zupełnie nic nie wychodziło. Zresztą, piłkę dostał tylko dlatego, że Grosicki po raz kolejny w tym meczu skiksował uderzając na bramkę.

Lewandowski krytykował już grę naszej reprezentacji, gdy w tle strzelano korkami od szampana świętując awans na mundial do Rosji. Czuł, że na mocniejszych rywali taka gra nie wystarczy. A teraz takie same obawy mają kibice, którzy patrzą na grę z Łotwą i próbują sobie wyobrazić, co to będzie, gdy naprzeciwko staną Anglicy, Niemcy czy chociażby Turcy albo Rosjanie. I Lewandowski teraz też spokojny nie jest: po trzecim golu dłużej niż się cieszył, tłumaczył coś Grosickiemu.

Obejrzeliśmy starą wersję Grzegorza Krychowiaka

W gruncie rzeczy, takiego wyniku należało się spodziewać, więc jeszcze przed meczem ciekawość wzbudzały mniejsze sprawy – czy Maciej Rybus rozwiąże problem z obsadą lewej obrony i jak będzie wyglądał nasz środek pola: konkretnie, czy uda się przenieść Grzegorza Krychowiaka z Lokomotiwu do reprezentacji i czy ten poranek, w którym Piotrowi Zielińskiemu „coś miało przeskoczyć w głowie”, jest już za nami. Jerzy Brzęczek ustawił swój zespół inaczej niż w poprzednich meczach: Krychowiak wciąż był defensywnym pomocnikiem, ale przed sobą miał ustawionych niemal na równej wysokości Zielińskiego i Mateusza Klicha. W środku pomagał też schodzący z prawego skrzydła Szymański.

Krychowiak nie miał więc takiej przestrzeni do biegania, jaką otrzymuje w Rosji od trenera Siomina, który nie przyjął wersji, że Polak jest od odbierania piłki rywalom, oddania jej do najbliższego i gry pod faul. W pierwszym sezonie rzucał go po całym boisku w zależności od potrzeby, ale w tym sezonie pozycji już mu nie zmienia. Krychowiak gra jako ósemka, strzela gole, asystuje i dał się odkryć na nowo. Ale zdaniem selekcjonera, reprezentacji potrzebna była jego stara wersja. Ponoć dlatego, że przez uraz Krystiana Bielika zabrakło „ochroniarza”, którego potrzebuje ofensywnie grający Krychowiak. Z Łotwą grał więc, jak dotychczas: odbierał piłkę od naszych stoperów, rozbijał ataki rywali, dowodził całą pomocą. Z moskiewskich akcentów były dwa strzały: dobry w pierwszej połowie i niecelny w drugiej. Szkoda, że kontuzja Bielika nie pozwoliła wycisnąć z „Krychy” czegoś więcej. Okazja była idealna.

I tak, jak Lewandowski wykorzystał ją do nabicia statystyk, tak Zielińskiemu tego zabrakło. Zagrał głębiej niż w poprzednich meczach reprezentacji, podobnie jak w Napoli. Na „ósemce” – jak lubi. Kolejny raz reprezentacja skopiowała pomysł od Carlo Ancelottiego – i żaden to zarzut, po prostu stwierdzenie faktu, bo gdy wahał się Włoch i co kilka meczów zmieniał mu pozycję, to Zieliński co zgrupowanie też grał gdzie indziej. Ustawiony tak, jak z Łotwą miał większy wpływ na grę, częściej był przy piłce i sporo akcji w pierwszej fazie przechodziło przez niego. Schodził do linii bocznych i zamieniał się pozycjami ze skrzydłowymi. Ale na tle takiego rywala chciałoby się więcej otwierających podań, asysty, może gola, który jakoś by go pobudził. Bo w tym meczu sprawiał wrażenie, jakby nie do końca mu się chciało. Stracił piłkę i nawet nie zareagował. To inni mieli się martwić o jej odzyskanie.

Takie ustawienie z trójką środkowych pomocników daje Brzęczkowi spory komfort, bo zmiana jednego piłkarza pozwala mu łatwo przejść do gry dwoma napastnikami. Po godzinie Krzysztof Piątek wszedł za Mateusza Klicha, Zieliński został z Krychowiakiem na środku, a umowni skrzydłowi grali nieco niżej. Przeszliśmy na dobrze znany w tych eliminacjach system 1-4-4-2.

Jest jeszcze jeden pozytyw. Gdy już te kilka razy w meczu udało nam się przejść większą liczbą piłkarzy na połowę Łotwy, następnie wymienić parę podań, to najbardziej przydatny okazywał się Szymański. Skrzydłowy o zupełnie innym profilu niż Grosicki czy Frankowski. Wolniej biegający, za to szybciej myślący. Bardziej zaawansowany technicznie, mogący bez wstydu podawać z Lewandowskim na małej przestrzeni i świetnie się poruszający. Pomógł zdobyć obie pierwsze bramki: najpierw prostopadłym podaniem do „Lewego”, a później świetnym ruchem odciągającym od kapitana obu łotewskich obrońców. Ale znów… Może wyglądało to tak dobrze, bo wokół biegali słabi Łotysze? W niedzielę sprawdzą nas Macedończycy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.