Dla Hiszpanów zabawa w czystej postaci, dla Polaków ciężka praca. Piłkarze Luisa de la Fuente stale poszukiwali jeszcze bardziej finezyjnych rozwiązań, a biało-czerwoni nie nadążali z przecieraniem potu z czoła. Wszystko działo się dla nich za szybko i za bardzo dynamicznie. Podczas gdy Włochów jeszcze dało się do pewnego stopnia rozłożyć na czynniki pierwsze, w tym przypadku procent nieprzewidywalności wystrzelił poza skalę. Przewidywanie zupełnie nie wchodziło w grę.
A z drugiej strony nie było innego wyjścia. Poza zamurowaniem dostępu do własnej bramki, piłkarze Czesława Michniewicza tak właściwie nie mieli planu awaryjnego. Mogli się tylko bronić i liczyć na to, że w pewnym momencie uda im się wypchnąć piłkę z własnego pola karnego na tyle skutecznie i daleko, żeby przenieść się na połowę rywala i „coś” zdziałać. Kilkakrotnie podanie faktycznie trafiło pod nogi Konrada Michalaka, który wówczas zamiast tracić cenne sekundy, od razu odpalał najwyższy bieg i po prostu gnał do przodu. Raz nie mógł liczyć na wsparcie Adama Buksy, innym razem podobnie zawiódł Karol Świderski, a w obu przypadkach zawiodła kontrola nad piłką. Nie ma sensu gdybać, jak w takich sytuacjach poradziłby sobie Dawid Kownacki, bo co innego stanowiło znacznie większy problem.
Na tej podstawie nie sposób nie odnieść wrażenia, że w porównaniu z grą Hiszpanów, to „coś” było bardzo surowe. Jakby obie strony prezentowały dwie odmiany tej samej dyscypliny sportu: futbol uproszczony i zaawansowany. Bezpośrednio wiążę się z tym to, o czym po spotkaniu mówił Dawid Kownacki. – Zmęczenie było spore. Nikt o tym nie mówił, bo był wynik i się napędzaliśmy. W sześć dni zagraliśmy trzy mecze na wielkiej intensywności – podkreślał napastnik. Polacy stale musieli biegać za piłką, uzupełniać linie, korygować ustawienie, być w dwóch miejscach jednocześnie. Tak wysoką cenę musieli zapłacić za korzystne rezultaty w pierwszych dwóch starciach (3:2 z Belgią i 1:0 z Włochami). Coś za coś – trener Czesław Michniewicz zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby jego piłkarze ukryli swoje słabe strony i funkcjonowali jak jeden organizm. Wycisnął maksimum ze swoich zawodników.
Poza tym, że La Rojita górowała pod względem umiejętności technicznych, praktycznie w każdej akcji wykorzystywała największy problem swoich rywali: reakcję. Tylko że za każdym razem ukazywała go w nieco inny sposób lub, po prostu, robili to inni gracze. W gruncie rzeczy chodziło o to, że Polacy nie byli w stanie dorównać szybkością przeciwnikowi i przez to ich dwie linie, które zostały zepchnięte głęboko na własną połowę, nie przypominały takiej zwartej struktury, jak w starciu z piłkarzami Luigiego Di Biagio.
Biało-czerwoni zaczęli ten mecz dość wysoko, jakby podejmowali próbę narzucenia swoich warunków gry już w środku pola. Byłoby to całkiem niezłe założenie, gdyby nie fakt, że ich próby odbioru kompletnie nie współgrały z tempem, w jakim Hiszpanie organizowali swój atak. Już na tym etapie mieli przewagę i dość szybko ją wykorzystali, spychając rywali najpierw na ich połowę, a następnie na długi czas na 16.-25. metr przed bramką Kamila Grabary. To, że Polacy zamieniali się miejscami, tak naprawdę niewiele zmieniało. Z „szóstki” z tyłu mogła się robić „czwórka”, żeby w drugiej linii mogła być „piątka”, a efekt końcowy był taki sam – zawodnicy Luisa de la Fuente i tak znajdowali sobie kawałek wolnego miejsca.
Ich założenie było proste, ale już jego wykonanie nie miało nic wspólnego z prostotą. Dani Ceballos dyrygował strefą od 16. do 35. metra, regulując tempo gry i kontrolując to, w jaki sposób przesuwało się ustawienie jego drużyny. Bezpośrednio wspomagał go w tych zadaniach Fabian Ruiz, poruszając się w odległości kilka metrów – tak, aby w każdej chwili móc przyjąć piłkę. Jednocześnie za każdym razem, gdy gra toczyła się w środkowym sektorze, pojawiała się opcja rozciągnięcia akcji na skrzydło do duetu Dani Olmo-Martin Aguirregabiria. Moment podania był bardzo istotny. Dokładnie w tej chwili Kamil Pestka lub Sebastian Szymański (a czasami obaj, w zależności od ustawienia i liczebności dwóch bloków) przesuwali się do boku, próbując zablokować dośrodkowanie. W rzeczywistości jednak w ten sposób dawali się wciągnąć w grę, w która chciała grać La Rojita. Oderwanie się zawodników sprawiało, że struktura się rozluźniała. Pojawiało się miejsce między liniami, gdzie z powodzeniem zadomawiali się przeciwnicy, zwykle trójka Dani Ceballos, który wówczas na moment porzucał obowiązki dyrygenta, Mikel Oyarzabal i Pablo Fornals. Kiedy biało-czerwoni chcieli skorygować swoje ustawienie, było już zdecydowanie za późno – płaskie podanie zmierzało z flanki na 11. metr przed bramką Kamila Grabary.
Polacy pod względem organizacyjnym nie zagrali wyraźnie gorzej niż w meczach z Belgią i Włochami. Można było jednak odnieść ogólne wrażenie, że popełnili znacznie więcej błędów wynikających z komunikacji. Kilkakrotnie zawodnicy weszli sobie w drogę, dopuszczając w ten sposób do groźnego strzału. Mimo wszystko nie ma powodu wyliczać, kto i w którym momencie mógł się zachować inaczej, bo te problemy w dużej mierze były rezultatem spóźnionej reakcji całego zespołu. Doskok nie wynikał z przewidywania, a dochodziło do niego dopiero wtedy, kiedy rywal albo dokładnie zaplanował podanie, albo piłka już odkleiła się od jego nogi.
Wydaje się jednak, że Polacy za bardzo dali się zepchnąć we własne pole karne. Znacznie częściej w tych dwóch liniach, większa liczba graczy (tj. sześciu) ustawiała się w bloku bezpośrednio przed bramką. Tymczasem w drugim zostawało trio, które z łatwością było wymanewrowywane przez piłkarzy, którzy dysponują świetnym wyszkoleniem technicznym. Jeśli połączy się wypychanie przeciwnika, które miało następować dopiero w okolicach 11.-16. metra, z opóźnioną reakcją, pojawi się gotowy przepis na poważne tarapaty.
Trudno wymagać, żeby biało-czerwoni akurat na mecz z Hiszpanią przebudzili w sobie finezję, uruchomili tryb „zabawa” i odstąpili od murowania, skoro przez cały czas – nie tylko we Włoszech – grali właśnie w ten sposób. Tak zostali przygotowani, sztab szkoleniowy wybrał właśnie taką strategię i tak właściwie było to jedyne rozwiązanie, żeby osiągnąć takie wyniki na ME U-21, a wcześniej w ogóle się na nie zakwalifikować (0:1 i 3:1 w barażach z Portugalią). Pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć – a zwłaszcza na tym etapie rozwoju.