- W XXI wieku na żywo obejrzałem wszystkie duże turnieje poza mistrzostwami świata w 2014 roku. Takiego meczu, takiej przepaści nie widziałem na żadnym - powiedział siedzący obok mnie redaktor "Gazety Wyborczej", Rafał Stec. Hiszpanie rozbili Polaków, zmiażdżyli, nie zostawili najmniejszej nadziei. Zespół Czesława Michniewicza został brutalnie wybudzony ze snu o igrzyskach w Tokio, który zaczął się po listopadowych barażach z Portugalią i pięknie trwał jeszcze przez tydzień MME we Włoszech.
O tym, że mecz z Hiszpanią będzie najtrudniejszym w turnieju wiedzieliśmy jeszcze przed jego rozpoczęciem. Po kwadransie zrozumieliśmy jednak, że jego trudów nie wyobrażaliśmy sobie ani trochę. Jeszcze zanim pierwszego gola strzelił Pablo Fornals, Polaków uratowała poprzeczka, a chwilę wcześniej kapitalna interwencja Kamila Grabary.
Ale szczęście, które mieliśmy jeszcze w eliminacjach, a które trwało też przecież w barażach i na turnieju, nie mogło trwać w nieskończoność. Tylko do przerwy Hiszpanie oddali 22 strzały (my dwa), strzelili trzy gole. Gole, którymi przy zwycięstwie Włochów, zakończyli nasze marzenia o półfinale i igrzyskach.
Hiszpanie zakończyli mecz z 33 strzałami, Polacy z czterema. Niestety, to była przepaść, której żaden autobus postawiony przez Michniewicza nie byłby w stanie zapełnić.
Hiszpanie w meczu z Polakami zrobili dwie rzeczy, których w środę (na szczęście) nie robili Włosi. Zespół Luisa de la Fuente grał nieporównywalnie szybciej i oddawał strzały z każdej możliwej pozycji. Jedno i drugie sprawiło, że Hiszpanie potrafili nie tylko swobodnie wchodzić nasze pole karne, ale straszyli nas też kapitalnymi uderzeniami z dystansu.
Polacy mieli prawo czuć się jak na karuzeli. Płynna wymiana pozycji i tempo rozgrywania piłki przez Hiszpanów sprawiało, że zawodnicy Michniewicza gubili ustawienie i krycie, zostawiali rywalom zbyt dużo wolnego miejsca.
Chociaż drużyna de la Fuente przez pierwszy kwadrans atakowała głównie swoją prawą stroną, to pierwszą akcję bramkową zaczęła po przeciwnej. Dynamiczne rozgrywanie piłki i indywidualne umiejętności sprawiały też, że rywale mieli dużo okazji do precyzyjnych strzałów z dystansu. O ile dwukrotnie po próbach Fabiana Ruiza nam się upiekło, o tyle za trzecim razem zawodnikowi Napoli precyzji nie zabrakło. Różnorodność sposobu rozgrywania akcji stworzyła morderczą przepaść między zespołami.
Na mecz w Bolonii patrzyło się tym ciężej, że dla Polaków był on prawdziwą katorgą, a dla Hiszpanów przyjemnością w najczystszej postaci. Wynik, absolutna kontrola na boisku, niemoc Polaków - wszystko to sprawiło, że Hiszpanie złapali pozytywny luz. Pozytywny, czyli taki, który pozwalał im na stwarzanie kolejnych zagrożeń pod polską bramką. Pozytywny, czyli taki, który w żaden sposób nie wiązał się z lekceważeniem piłkarzy Michniewicza.
Jeszcze w pierwszej połowie Dani Ceballos spróbował strzału podcinką z 16 metrów. Hiszpanie nie bali się zagrywać podań ryzykownych, niekiedy (czasami skutecznie) między nogami naszych piłkarzy. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na beztroskie próby ośmieszania Polaków. Ale nie, każde z tych zagrań przynosiło Hiszpanom korzyść. Efektowną, dla nas przykrą, korzyść.
Zawodnicy Michniewicza w defensywie wyglądali jak chłopcy we mgle, jeszcze gorzej wyglądało to w ofensywie. Polacy nie potrafili utrzymać się przy piłce, mieli ogromne problemy z opuszczeniem własnej połowy. W środku pola bezradni byli Szymon Żurkowski i Patryk Dziczek, jeszcze gorzej wyglądał Karol Fila, którego Michniewicz zmienił w przerwie.
Osamotnieni na skrzydłach byli Konrad Michalak i Sebastian Szymański. O ile pierwszy dwa-trzy razy skorzystał ze swojej szybkości i potrafił urwać się rywalowi, o tyle drugi najczęściej podawał niecelnie lub po prostu tracił piłkę.
Polacy nie radzili sobie z bardzo agresywnym, wysokim pressingiem Hiszpanów. Nasi rywale praktycznie nie opuszczali naszej połowy, momentalnie doskakiwali do naszych piłkarzy. Ci zaś byli za daleko od siebie, nie potrafili wymienić dwóch-trzech podań, o indywidualnych próbach dryblingu nie wspominając. Drużyna Michniewicza otrzymała brutalną lekcję futbolu, który młodzieżowym był tylko z nazwy.
Mecz w Bolonii z trybun oglądało 3122 widzów. Wśród nich zasiadła spora grupa polskich kibiców. Wychodzących na rozgrzewkę piłkarzy Michniewicza powitało gromkie "Polska, Polska!" i "Gramy u siebie, Polacy, gramy u siebie!." Jeszcze w trakcie meczu grupa wspierała naszych zawodników, dodając im otuchy w tych trudnych chwilach.
Niestety, wraz upływem minut zapał kibiców zgasł. Kolejne bramki, sztuczki techniczne i okazje Hiszpanów sprawiły, że na trybunach odezwała się mała grupka ich fanów. "Ole, ole, ole" po każdym podaniu Hiszpanów niosące się z ich sektora jest najlepszym podsumowaniem tego meczu. Głośniej zrobiło się też na trybunie głównej, gdzie pod dziennikarzami, zasiadły rodziny hiszpańskich piłkarzy.
I tak mogliśmy obserwować radość krewnych m.in. Mikela Merino, Ceballosa czy Unaia Nuneza. Bo to niestety był taki mecz. Mecz, z którego przyjemność i radość mogli czerpać tylko Hiszpanie. Nam pozostała pobudka ze snu. Bardzo przyjemnego snu, za który Michniewiczowi i jego piłkarzom należy podziękować.