Mijała 30. minuta, a Piotr Zieliński miał na koncie niecelne podanie do lewej strony, po którym piłka wyszła na aut, zagranie pod nogi przeciwnika, gdy próbował dostarczyć Grosickiemu piłkę za plecy obrońców i stratę w środku pola, po której poszła kontra na naszą bramkę. Musiało zmienić się środowisko wokół niego, żeby mógł wreszcie pokazać swój potencjał. Zresztą, i tak nie cały.
Bo jeśli tacy fachowcy, jak Marco Giampaolo, Mauricio Sarri czy Carlo Ancelotti chwalą go za technikę, za potencjał, za wizję i przegląd pola gry. Słowem – za te wszystkie cechy, które przypisuje się najlepszym futbolowym artystom, to coś musi być na rzeczy. I polski kibic o tym wie, bo albo do niego te pochwały od autorytetów dotarły, albo widział na własne oczy, jak ten sam Zieliński gra w Serie A. I później robi mu się przykro, pojawia się frustracja, gdy obserwuje go w reprezentacyjnej koszulce. Oczekiwania brutalnie rozjeżdżają się z rzeczywistością i stawiane są pytania: od kogo wymagać, jeśli nie od Zielińskiego, który ma już 44 mecze w dorosłej kadrze i został przez ten czas sprawdzony na kilku pozycjach. Zazwyczaj z takim skutkiem, że w kolejnym spotkaniu szukano mu następnej. Do kogo kierować pretensje o nieistniejący atak pozycyjny, brak rozegrania na połowie rywala, jeśli nie do piłkarza tak utalentowanego i – wydawać by się mogło – stworzonego do takiej właśnie gry?
Zieliński wyszedł na Macedonie ustawiony tuż za plecami Roberta Lewandowskiego. Tak przynajmniej wynikało z przedmeczowej grafiki, bo na boisku nie było to tak czytelne. Po pierwsze, Zielińskiego schowanego gdzieś między Grzegorzem Krychowiakiem, a Mateuszem Klichem długimi fragmentami w ogóle nie było widać. A po drugie, Lewandowski już w 10. minucie, po tym jak dotknął piłkę może z dwa razy, zaczął cofać się do środka boiska i dublował jego pozycję, zabierał mu miejsce, zmuszając do dalszego poszukiwania – a to na skrzydle, rzadziej w głębi boiska. W środku, gdzie młócka była niesamowita Lewandowski potrafił się odnaleźć, dostosować do tych warunków. Zieliński niekoniecznie.
Pewnie, że miał wokół siebie mniej utalentowanych kolegów niż ma w klubie i indywidualne krycie. Ale Lewandowski też je miał, nawet zdwojone. I Grosicki też. A jednak oni brali ciężar gry na siebie, utrzymywali się przy piłce, dając reprezentacji stały fragment gry czy zalążek ofensywnej akcji. W tym czasie Zieliński stał pominięty gdzieś z boku, bo zagrywane przez środkowych obrońców czy defensywnych pomocników piłki, mierzone były na Lewandowskiego. Rzadziej na któregoś ze skrzydłowych. Nigdy na Zielińskiego. Po prostu, gdy nic nie idzie – na piłkarza Napoli nikt się już nie ogląda. Chyba reprezentanci wiedzą, że on sam meczu nie odmieni. Najpierw coś musi zmienić się wokół niego.
I Jerzy Brzęczek to zmienił. Tuż po przerwie wprowadził na boisko Krzysztofa Piątka, skorygował ustawienie, przesunął Zielińskiego na prawe skrzydło. Napastnik Milanu szybko strzelił gola i Polska zaczęła grać lepiej, odważniej, miała więcej miejsca na połowie Macedonii. W takich warunkach Zieliński czuł się dużo lepiej. Zaczął pokazywać to, za co jest chwalony: podania otwierające m.in. do Tomasza Kędziory, kilka zagrań zewnętrzną częścią stopy do napastników, zdobywanie wolnych przestrzeni, kilka kombinacyjnych akcji na raptem kilku metrach boiska. Wciąż zdarzały mu się jednak straty, gdy za długo próbował dryblować, ale statystyka była odwrotna: na cztery dobre akcje, przypadała jedna zła.
Nie łudźmy się jednak, że po tym meczu wyjaśni się raz na zawsze jego pozycja w kadrze. Pewnie kolejny mecz zacznie na skrzydle, bo gramy u siebie z Izraelem, ale skoro selekcjoner Brzęczek wydaje się mecze trudne i niewygodne zaczynać tylko z jednym napastnikiem, to jesienią przeciwko Słowenii i Austrii znów będzie próbował jakoś "Ziela" zagospodarować. Oby pamiętał, że tak słabo i bezstylowo grającego zespołu nie stać na zrezygnowanie z bramkostrzelnego Piątka. A już na pewno nie, dla ustawionego na "dziesiątce" Zielińskiego.